O religii

Świadkowie Johowy jakoś się w ostatnim czasie… rozbisurmanili! To tylko potwierdza mądrość przysłowia: Daj komuś palec, a… Zaczęło się całkiem niewinnie: Pewnego sobotniego przedpołudnia zadzwonił domofon. Przemiły głos, przedstawiwszy się z imienia i nazwiska, zapytał, czy może wrzucić do mojej skrzynki na listy ulotkę, na temat religii, wiary i zbawienia? Człowiek po drugiej stronie furty, był uprzejmy, budzący sympatię. “Tak, jasne, czemu nie?” – rzuciłem. Przecież i tak nie uczyni mnie to konwertytą i koniec końców, znajdzie się w śmieciach. To był ten pierwszy raz. Z czasem Świadkowie przestali pytać o pozwolenie, zaczęli też coraz częściej i śmielej wydzwaniać z rożnymi pytania, na które mniej lub bardziej grzecznie odpowiadałem; np. gdy jakaś – wnioskuję po głosie – trzynastolatka, z pewną powagą spytała mnie, czy wierzę bardziej w N I E P O T W I E R D Z O N Ą T E O R I Ę ewolucji, czy f a k t, iż stworzeni zostaliśmy przez Boga?, odparłem: A czemu pani bardziej wierzy, rozumowi, czy przesądom? (tych mniej grzecznych odpowiedzi, nie będę przytaczał). Jehowi zaczęli nachodzić nas więc z systematycznością co druga sobota i każda pierwsza niedziela miesiąca, przedpołudniem. Jeśli o mnie chodzi, strategię obrali jednak marną! Nie przysyłajcie mi brzmiących jak nastolatki dziewczynek, starych bab parami, czy ojca z dorosłym już synem (a obaj odziani, jakby z pogrzebu wracali). Chcecie pozyskać choć na chwilę moją uwagę? Przyślijcie mi jakąś fajną trzydziestkę! Niech H&M’s będą w przedszkolu, a żona na uczeni, niech będzie nieznośny upał, niech trzydziestka poprosi o możliwość wzięcia prysznica i niech – jak to w takich wypadkach bywa – w łazience nie będzie akurat żadnego ręcznika, więc będę musiał go jej donieść i… i niech ona będzie wdzięczna mi za to (o, Panie!). Wdzięczna, jakby natchnął ją sam Duch Święty (czy Jehowi w ogóle wierzą w jedność Trójcy? Nawet nie wiem, nigdy nie udało mi się z nimi pogadać na dobrą sprawę o religii, zawsze jakoś tak zaczynają na dzień dobry od dygresji) i wtedy zobaczymy czy człowiekowi bliżej do mizernych świętych i umartwionych cierpiętników, czy raczej do małp bonobo! Oczywiście poradziłem to któregoś razu przez domofon, jednemu z tych akwizytorów dobrej nowiny. Na moje nieszczęście żart się nie udał, gdyż był to akurat jakiś trzydziestoletni, wraz z żoną i mocno nieletnim synem. Trochę mi głupio było, że go tak spławiłem na oczach rodziny, bo w końcu człowiek ten nie uczynił mi żadnej krzywdy, poza tym był po prostu istotą ludzką, a więc z definicji i wszech miar zasługującą na szacunek…. tyle teoria! Świadkowie Jehowy dzwonią jednak nadal. Myślałem parę razy nad rozwiązaniem tego problemu. Najbliżej znalezienia wyjścia byłem, dowiedziawszy się o planach Ministra Sprawiedliwości, by zasadę mój dom – moja twierdza wprowadzić w życie ustawą! Sprowadza się to mniej więcej do tego, że każdą osobę która naruszy mir domowy, w świetle prawa traktować można jak banitę w czasach zamierzchłych. Gdy tylko o tym usłyszałem, od razu naszła mnie myśl, że: “Taaak, w tym roku jednak chyba przyjmę KOLĘDĘ“, niemniej tą samą metodą mógłbym posłużyć się względem Świadków! Tylko, czy nie było by to w pewnym stopniu miłosierdzie? Świadkowie Jehowy to chyba – współcześnie – najbardziej wzgardzona grupa ever! Kominiarza na wiosnę wpuści każdy! Dobre wiemy, że to przebierańcy, handlujący kalendarzykami (wiemy, bo co jesień, uprzedza nas o tym nasz kominiarz!), ale jednak! Jehowych ludzie tępią niczym zarazę. Dobrze wiem, kiedy się zbliżają, bo sąsiad gromi ich z bezapelacyjną nienawiścią, gdy tylko choćby zbliżą się do jego drzwi. Fascynuje mnie wręcz, jak tzw. dobrzy chrześcijanie czy też Polacy-katolicy, co niedzielą proszący o odpuszczenie grzechów, potrafią poza niedzielą, z pełną determinacją czynić bliźniemu, co im samym niemiłe! Koniec końców, żaden z lokalnych dyskontów, delikatesów, czy marketów budowlanych, nie pytał mnie nigdy o pozwolenie, by wrzucać do mojej skrzynki swoje wydawnictwa promocyjne. W tych kategoriach traktuję też tą religijną akwizycję. Jehowi wciskają jednak dalej niebieski guzik na domofonie. Tak było nie dalej, jak wczoraj (w sobotnie przedpołudnie, oczywiście): Dzień dobry! Czy uważa pan, że człowiek powinien znać prawdę, absolutną prawdę, nawet gdy prawda ta, jest dla niego niewygodna? – A jak pan uważa? – Uważam, że tak, ale chciałbym poznać pana zdanie na ten temat. – A wie pan, co sądzę na temat takiego wydzwaniania na domofon, z takimi pytaniami? – Tak. Ale w takim razie przepraszam, że pana niepokoję. Czy mógłbym wrzucić do pana skrzynki na listy broszurę… – A czy pan wie, że ta broszura znajdzie się najprawdopodobniej w śmieciach, bez czytania? – Tak, wiem, że tak się może stać. – Więc jaki jest sens…? – Proszę pana, wiem że pan może nie przeczyta, że wyrzuci pan, ale jeśłi nie pan, to może ktoś inny, może nie na tej ulicy, może nawet nie w tym mieście, ale ktoś przeczyta! I to jest waśnie istotą naszej wiary. [- Dziękuję, ale nie skorzystam! Nie wierzę w żadne prawdy, które znajduje w skrzynce na listy, nawet rachunki za prąd co kwartał wydają mi się mocno przesadzone!] Poza pojawiającą się od czasu do czasu na YouTube’ie reklamą Grammarly, jest to chyba najlepszy komunikat marketingowy, z jakim spotkałem się od dobrych kilku miesięcy! Gdybym miał choćby jeden oddział takich ludzi – ludzi niezłomnie i bezgranicznie wierzących w głoszone treści, na rynku usług marketingowych nie miałbym konkurencji! Mógłbym nawet zapoczątkować własne wyznanie! Głosiłbym prawdy na temat dobra (przeze mnie pojmowanego, oczywiście!) i pławił się w bogactwie i uwielbieniu moich wyznawców! N I E S T E T Y! Bataliony religijnych akwizytorów zwiedzione zostały przez kogoś innego, może mądrzejszego, zapewne bardziej wiarygodnego i zdeterminowanego (a może: bardziej zdeterminowanego, przez co bardziej wiarygodnego?), więc nie pozostaje mi nic innego, jak odmawiać poznania prawdy przez domofon, co drugą sobotę i co czwartą, lub piątą niedzielę miesiąca. Szkoda! Po pierwsze: przydałaby mi się forsa (nie znowu tak dużo, wystarczyłoby na rozruch start-upu, który podkradłszy pomysł na aplikację Grammarly, rozwinąłby ją w języku ojczystym; ileż z tego byłoby miejsc pracy dla językoznawców, dziś pracujących w dyskontach, ileż prac zaliczeniowych, magisterek i doktoratów powstałoby dzięki temu, iluż światłych umysłów uwolniłbym, od problemów zawiłości leksykalno-gramatycznych? Tak, chyba jednak stałbym się po trochu antychrystem dla kanonicznie traktujących święte reguły języka polskiego filologów natywnych!), po drugie: Uwielbienie! Tego każdemu z nas potrzeba. Czy chwali nas szef, którym mimo wszystko pogardzamy, rodzice, żona (za wysprzątaną kuchnię, np.), czy ktokolwiek, nawet ktoś obcy: tym karmimy się na co dzień! W gruncie rzeczy Świadek Jehowy, ksiądz na ambonie, imam, czy rabin, stąd czepią swoją niepodważalną pewność o słuszności przez siebie głoszonego słowa. A czymże jest słowo? Czyż nie ciągiem słów układających się w zdanie, z pierwotnym znaczeniem, nie pozbawione jednak kontekstowej [re]interpretacji? Dla mnie [osobiście] jest strukturą – nabytą i wyuczoną. Dla mojej małżonki: psychiczną dyspozycją (jak my się w ogóle dogadujemy i – co ważniejsze – czy w ogóle [li tylko] jesteśmy w stanie się dogadać – nad tym nawet Chomsky straciłbym pewnie kilka bezsennych nocy!). Mam 34 lata, uroczą córkę i – pod pewnymi względami – genialnego syna i wierzę (tak, właśnie: wierzę), że po śmierci nie ma nic! I teraz proszę, przekonaj mnie do swojej wiary w zbawienie w sobotnie przedpołudnie przez domofon, lub w niedzielny poranek z ambony! Semantyka, głupcze!

Leave a comment