Nicość

“Wer mit Ungeheuern kämpft, mag zusehn, dass er nicht dabei zum Ungeheuer wird. Und wenn du lange in einen Abgrund blickst, blickt der Abgrund auch in dich hinein.”


“Ten, który z demonami walczy, winien uważać, by samemu nie stać się jednym z nich. Kiedy spoglądasz w otchłań ona również patrzy na ciebie.”

F.W. Nietzsche

Sztuka puszczania statków na wodzie.

Gdy miałem osiem lat, na tzw. zetpetach, dostaliśmy zadanie zbudowania statków. Statków nie byle jakich, bo pływających, które mieliśmy zwodować z okazji Dnia Morza, Pierwszego Dnia Wiosny, czy innej Matki Boskiej Zielnej! Nigdy nie lubiłem prac ręcznych i nigdy nie przykładałem się do nich, taktując trójki i czwórki z zetpetów na koniec semestru, jako po postu bez znaczenia! Mój ojciec z całą stanowczością powtarzał oczywiście, że: „Nie ma przedmiotów mniej lub bardziej ważnych!”, ale nawet mając tylko siedem-osiem lat, nie potrzeba było zbyt rozwiniętego zmysłu obserwacji, by dojrzeć iż moi rodzice cieszą się o wiele bardziej z piątki z polskiego czy matematyki, niż tych z plastyki czy rzeczonych zetpetów. Zadanie budowy statku, było zadaniem domowym, mieliśmy na nie kupę czasu (tydzień, dwa? – nie pamiętam; tak, wtedy wydawało się to strasznie dużo!). Niespecjalnie chciałem, ani umiałem zabrać się jednak do pracy. Koniec końców, nie było to zbyt trudne zdanie. Ot, wystarczyła butelka po wodzie; wystarczyło rozciąć ją wzdłuż, wszerz, skleić razem i już większa część pracy była wykonana. Nie miałem do tego jednak serca i po trosze liczyłem na pomoc mojego ojca, który – na ironię – projektowaniem i budowaniem statków zajmował się na co dzień! Pomoc oczywiście nigdy nie nadeszła, ale też ostatecznie nie była potrzebna. Wciągnąłem się: Któregoś dnia zabrałem się do pracy i… i nie potrafiłem przestać. Szlifowałem, cyzelowałem, tworzyłem kolejne elementy. Mój statek miał trzy maszty, na które naciągnięte były żagle z jakiegoś płótna, miał boki oklejone zapałkami pomalowane na ciemno bejcą, miał pokład i mostek i nawet, z tego co pamiętam, liny i zaciągi. Przez tydzień czy półtora, każde popołudnie upływało mi na wycinaniu, klejeniu, malowaniu, zdobieniu. Za inspirację do mojego modelu, posłużył mi piracki galer Lego, o którym zawsze marzyłem, a którego nigdy nie dostałem (co święta, urodziny i dnie dziecka, zawsze dostawałem jakieś zestawy związane z kosmosem lub lotnictwem; gdy w wieku lat 12 oznajmiłem ojcu, że chce zostać kontrolerem lotów, albo nawet pilotem, popukał się jedynie w czoło – to o co, kurwa, chodziło z tymi samolotami?!). Budowę ukończyłem na dwa dni przed terminem. Naprawdę byłem dumny ze swojego statku, nie było w nim niczego, co chciałbym zmienić, poprawić – był wręcz idealny. Dumny pokazywałem wszystkim efekt swojej pracy, i zaiste blask chwały bił od tego stateczku tak mocno, iż nawet mój ojciec oderwał się od telewizora, by obejrzeć i pochwalić. I dopiero następnego dnia w szkole zdałem sobie sprawę z tego, co się z moim statkiem stanie! Moi koledzy byli bardzo podnieceni wodowaniem, które miało odbyć się na Motławie. Statki miał być położone na tafli wody i odpłynąć sobie z nurtem, ale mnie to nie bawiło. Zbyt dużo pracy włożyłem w swój statek, zbyt z niego byłem dumny, by puścić go na wodzie i już nigdy nie zobaczyć. Biłem się z myślami całą noc, chciałem nawet wykoć drugi, gorszy, ale w końcu odpuściłem! Następnego dnia pojawiłem się w szkole bez statku, za brak zadania domowego otrzymałem oczywiście pałę, ściągnałem na siebie gniew rodziców, a dokładnie rok później upadł rząd Jana Olszewskiego, a także Polska uznała niepodległość Bośni i Hercegowiny – nie twierdzę, że te dwie ostatnie kwestie wynikają wprost z moich działań, niemniej takie są fakty! Statek ocalał. Stał dumnie na półce w moim pokoju. Moja duma szybko jednak spowszedniała, statek przestał mnie już tak bardzo interesować, w końcu ostatecznie o nim zapomniałem i kilka lat później trafił po prostu na śmietnik nie wypełniwszy nigdy swojego przeznaczenia. I tu dochodzimy do kwestii zasadniczej: Czy warto trzymać się kurczowo niektórych rzeczy tylko i wyłącznie ze względu na sentymenty? Czy nie warto po prostu czasem ich puścić?

Wieść gruchnęła nagle i co dziwne, nie otrzymałem jej od samych zainteresowanych, a wyczytałem podczas przeglądania prasy branżowej: blog.pl, największy i najstarszy portal blogowy w Polsce, zwija się z dniem 31 stycznia 2018 roku, a raczej: zostanie „zwinięty” przez swoich obecnych właścicieli Onet.pl. W pierwszej chwili pomyślałem: „O nie! 17 lat istnienia… 15 lat istnienia w ramach tego istnienia mojego bloga (czyli: istnienia!)…”, potem jednak, już bardziej rzeczowo, na myśl przyszło mi: „Kto się kurwa pozbywa 2,5 mln (tak właśnie: DWÓCH I PÓŁ MILIONA!) użytkowników?! Kto rezygnuje z tak potężnej bazy kontentów?!! No bo jaki może być koszt utrzymania infrastruktury, a jakie przychody z reklam?! I wreszcie: ciekawe ile będzie kosztowała domena blog.pl i o jakim rynku tu mówimy?”. Z wielkim zainteresowaniem śledzę od wczoraj temat! To, że Onet, czy też jego niemieccy właściciele, nie zdecydowali się po prostu na sprzedaż blog.pl to jedno, ale nie wykluczone, że za chwilę blog.pl pojawi się w nowej odsłonie, pod nowym właścicielem. To jednak pieśń przyszłości, być może nawet, że i łabędzia pieśń! Istotną kwestią na chwilę obecna jest dylemat odnośnie mojego własnego bloga: zostawić to tak jak jest, niech sczeźnie, czy eksportować gdzieś całą zawartość (najpewniej na wordpress’a)? Koniec końców, pisać znaczy ocalić od zapomnienia, ale też skazać na zapomnienie to co już napisane, by mogło to zostać było odkryte na nowo! Więc… Nie wiem! Od jakiegoś czasu zacząłem się zastanawiać nad blogowaniem „na poważnie”! Nie żeby zaraz wiązać z tym całe życie, ale żeby przynajmniej spróbować. Ostatecznie potrzebne do tego są: domena, ogarnięcie wordpressa i… i LightRoom ewentualnie! Tematyka, oczywiście…. Nie, nie polityka, zbyt duże stężenie gówna w gównie, a o tych parszywych chujach przy korycie i tych do koryta aspirujących, mógłbym pisać tylko w jeden sposób – o właśnie taki! Kwestie szerokorozumianej IT…. Antyweb, Spidersweb – zbyt duża konkatencja! Pomyślałem więc, czemu nie zostać blogerką modową?! Może w kwestii mody kobiecej nie mam zbyt dużo do powiedzenia (w czym kobieta wygląda najpiękniej? Otóż kobieta najpiękniej wygląda w łóżku naga), ale gdyby np. Na gali Piękni acz Przeciętni, kutas wyszedł mi spod sukienki „na ściance” – to by dopiero było; już choćby dlatego warto to rozważyć! Inna kwestia to rozdrabnianie się (po trosze) na drobne: Czy nie powinienem raczej skupić się na pisaniu książki? Innymi słowy: olać to?

Pomyślałem więc nad Of what silence speaks na wordpress’ie… Czemu akurat taki tytuł? Bo jest milusio depresyjny? Generalnie uważam, że nazwa means fuck all! I równie dobrze mógłbym nazwać swojego bloga: Stare dziwki śmierdzą naftaliną! Swoją drogą całkiem nie głupie i wpisujące się w poetyka np. Rogera Karmanika z Brighter Death Now: „You Got Sperm On Your Jacket (I Know ’cause It’s Mine)” czy Markusa Pesonen’a z Karjalan Sissit: „My Fucking Prostitute Wife Came Home With A Disease” do których obu panów jest mi całkiem po drodze! Idąc wiec tym tropem, mogłoby to równie dobrze być: Life is pointless, co i: Wysadzanie urzędów metodą chałupniczą; tytuł nie gra jednak takiego znaczenia. mainard.blog.pl tez niezbyt dużo mówił, a tak naprawdę, to chodzi o coś zupełnie innego: Zdobyć się na to, postawić ten stateczek na wodzie i patrzeć jak odpływa, jak niknie gdzieś za horyzontem i już nigdy nie powróci (treści zostaną w końcu skasowane), czy jednak trzymać się tego niewiadomo po co, postawić na półce, niech stoi, niech zbiera kurz, wywalić zawsze przyjdzie jeszcze czas?

O religii

Świadkowie Johowy jakoś się w ostatnim czasie… rozbisurmanili! To tylko potwierdza mądrość przysłowia: Daj komuś palec, a… Zaczęło się całkiem niewinnie: Pewnego sobotniego przedpołudnia zadzwonił domofon. Przemiły głos, przedstawiwszy się z imienia i nazwiska, zapytał, czy może wrzucić do mojej skrzynki na listy ulotkę, na temat religii, wiary i zbawienia? Człowiek po drugiej stronie furty, był uprzejmy, budzący sympatię. “Tak, jasne, czemu nie?” – rzuciłem. Przecież i tak nie uczyni mnie to konwertytą i koniec końców, znajdzie się w śmieciach. To był ten pierwszy raz. Z czasem Świadkowie przestali pytać o pozwolenie, zaczęli też coraz częściej i śmielej wydzwaniać z rożnymi pytania, na które mniej lub bardziej grzecznie odpowiadałem; np. gdy jakaś – wnioskuję po głosie – trzynastolatka, z pewną powagą spytała mnie, czy wierzę bardziej w N I E P O T W I E R D Z O N Ą T E O R I Ę ewolucji, czy f a k t, iż stworzeni zostaliśmy przez Boga?, odparłem: A czemu pani bardziej wierzy, rozumowi, czy przesądom? (tych mniej grzecznych odpowiedzi, nie będę przytaczał). Jehowi zaczęli nachodzić nas więc z systematycznością co druga sobota i każda pierwsza niedziela miesiąca, przedpołudniem. Jeśli o mnie chodzi, strategię obrali jednak marną! Nie przysyłajcie mi brzmiących jak nastolatki dziewczynek, starych bab parami, czy ojca z dorosłym już synem (a obaj odziani, jakby z pogrzebu wracali). Chcecie pozyskać choć na chwilę moją uwagę? Przyślijcie mi jakąś fajną trzydziestkę! Niech H&M’s będą w przedszkolu, a żona na uczeni, niech będzie nieznośny upał, niech trzydziestka poprosi o możliwość wzięcia prysznica i niech – jak to w takich wypadkach bywa – w łazience nie będzie akurat żadnego ręcznika, więc będę musiał go jej donieść i… i niech ona będzie wdzięczna mi za to (o, Panie!). Wdzięczna, jakby natchnął ją sam Duch Święty (czy Jehowi w ogóle wierzą w jedność Trójcy? Nawet nie wiem, nigdy nie udało mi się z nimi pogadać na dobrą sprawę o religii, zawsze jakoś tak zaczynają na dzień dobry od dygresji) i wtedy zobaczymy czy człowiekowi bliżej do mizernych świętych i umartwionych cierpiętników, czy raczej do małp bonobo! Oczywiście poradziłem to któregoś razu przez domofon, jednemu z tych akwizytorów dobrej nowiny. Na moje nieszczęście żart się nie udał, gdyż był to akurat jakiś trzydziestoletni, wraz z żoną i mocno nieletnim synem. Trochę mi głupio było, że go tak spławiłem na oczach rodziny, bo w końcu człowiek ten nie uczynił mi żadnej krzywdy, poza tym był po prostu istotą ludzką, a więc z definicji i wszech miar zasługującą na szacunek…. tyle teoria! Świadkowie Jehowy dzwonią jednak nadal. Myślałem parę razy nad rozwiązaniem tego problemu. Najbliżej znalezienia wyjścia byłem, dowiedziawszy się o planach Ministra Sprawiedliwości, by zasadę mój dom – moja twierdza wprowadzić w życie ustawą! Sprowadza się to mniej więcej do tego, że każdą osobę która naruszy mir domowy, w świetle prawa traktować można jak banitę w czasach zamierzchłych. Gdy tylko o tym usłyszałem, od razu naszła mnie myśl, że: “Taaak, w tym roku jednak chyba przyjmę KOLĘDĘ“, niemniej tą samą metodą mógłbym posłużyć się względem Świadków! Tylko, czy nie było by to w pewnym stopniu miłosierdzie? Świadkowie Jehowy to chyba – współcześnie – najbardziej wzgardzona grupa ever! Kominiarza na wiosnę wpuści każdy! Dobre wiemy, że to przebierańcy, handlujący kalendarzykami (wiemy, bo co jesień, uprzedza nas o tym nasz kominiarz!), ale jednak! Jehowych ludzie tępią niczym zarazę. Dobrze wiem, kiedy się zbliżają, bo sąsiad gromi ich z bezapelacyjną nienawiścią, gdy tylko choćby zbliżą się do jego drzwi. Fascynuje mnie wręcz, jak tzw. dobrzy chrześcijanie czy też Polacy-katolicy, co niedzielą proszący o odpuszczenie grzechów, potrafią poza niedzielą, z pełną determinacją czynić bliźniemu, co im samym niemiłe! Koniec końców, żaden z lokalnych dyskontów, delikatesów, czy marketów budowlanych, nie pytał mnie nigdy o pozwolenie, by wrzucać do mojej skrzynki swoje wydawnictwa promocyjne. W tych kategoriach traktuję też tą religijną akwizycję. Jehowi wciskają jednak dalej niebieski guzik na domofonie. Tak było nie dalej, jak wczoraj (w sobotnie przedpołudnie, oczywiście): Dzień dobry! Czy uważa pan, że człowiek powinien znać prawdę, absolutną prawdę, nawet gdy prawda ta, jest dla niego niewygodna? – A jak pan uważa? – Uważam, że tak, ale chciałbym poznać pana zdanie na ten temat. – A wie pan, co sądzę na temat takiego wydzwaniania na domofon, z takimi pytaniami? – Tak. Ale w takim razie przepraszam, że pana niepokoję. Czy mógłbym wrzucić do pana skrzynki na listy broszurę… – A czy pan wie, że ta broszura znajdzie się najprawdopodobniej w śmieciach, bez czytania? – Tak, wiem, że tak się może stać. – Więc jaki jest sens…? – Proszę pana, wiem że pan może nie przeczyta, że wyrzuci pan, ale jeśłi nie pan, to może ktoś inny, może nie na tej ulicy, może nawet nie w tym mieście, ale ktoś przeczyta! I to jest waśnie istotą naszej wiary. [- Dziękuję, ale nie skorzystam! Nie wierzę w żadne prawdy, które znajduje w skrzynce na listy, nawet rachunki za prąd co kwartał wydają mi się mocno przesadzone!] Poza pojawiającą się od czasu do czasu na YouTube’ie reklamą Grammarly, jest to chyba najlepszy komunikat marketingowy, z jakim spotkałem się od dobrych kilku miesięcy! Gdybym miał choćby jeden oddział takich ludzi – ludzi niezłomnie i bezgranicznie wierzących w głoszone treści, na rynku usług marketingowych nie miałbym konkurencji! Mógłbym nawet zapoczątkować własne wyznanie! Głosiłbym prawdy na temat dobra (przeze mnie pojmowanego, oczywiście!) i pławił się w bogactwie i uwielbieniu moich wyznawców! N I E S T E T Y! Bataliony religijnych akwizytorów zwiedzione zostały przez kogoś innego, może mądrzejszego, zapewne bardziej wiarygodnego i zdeterminowanego (a może: bardziej zdeterminowanego, przez co bardziej wiarygodnego?), więc nie pozostaje mi nic innego, jak odmawiać poznania prawdy przez domofon, co drugą sobotę i co czwartą, lub piątą niedzielę miesiąca. Szkoda! Po pierwsze: przydałaby mi się forsa (nie znowu tak dużo, wystarczyłoby na rozruch start-upu, który podkradłszy pomysł na aplikację Grammarly, rozwinąłby ją w języku ojczystym; ileż z tego byłoby miejsc pracy dla językoznawców, dziś pracujących w dyskontach, ileż prac zaliczeniowych, magisterek i doktoratów powstałoby dzięki temu, iluż światłych umysłów uwolniłbym, od problemów zawiłości leksykalno-gramatycznych? Tak, chyba jednak stałbym się po trochu antychrystem dla kanonicznie traktujących święte reguły języka polskiego filologów natywnych!), po drugie: Uwielbienie! Tego każdemu z nas potrzeba. Czy chwali nas szef, którym mimo wszystko pogardzamy, rodzice, żona (za wysprzątaną kuchnię, np.), czy ktokolwiek, nawet ktoś obcy: tym karmimy się na co dzień! W gruncie rzeczy Świadek Jehowy, ksiądz na ambonie, imam, czy rabin, stąd czepią swoją niepodważalną pewność o słuszności przez siebie głoszonego słowa. A czymże jest słowo? Czyż nie ciągiem słów układających się w zdanie, z pierwotnym znaczeniem, nie pozbawione jednak kontekstowej [re]interpretacji? Dla mnie [osobiście] jest strukturą – nabytą i wyuczoną. Dla mojej małżonki: psychiczną dyspozycją (jak my się w ogóle dogadujemy i – co ważniejsze – czy w ogóle [li tylko] jesteśmy w stanie się dogadać – nad tym nawet Chomsky straciłbym pewnie kilka bezsennych nocy!). Mam 34 lata, uroczą córkę i – pod pewnymi względami – genialnego syna i wierzę (tak, właśnie: wierzę), że po śmierci nie ma nic! I teraz proszę, przekonaj mnie do swojej wiary w zbawienie w sobotnie przedpołudnie przez domofon, lub w niedzielny poranek z ambony! Semantyka, głupcze!

Co, kiedy, jak? Czyli kilka słów o tym, jak pisać, kiedy znaleźć na to czas i o czym pisać.

Najistotniejsze jest narzędzie

Niestety musiałem pozbyć się swojego Maca, który w konfiguracji z 2012 roku, z czterema gigabajtami RAMu, po prostu już sobie nie radził. Wymiana na model z 2017 roku nie wchodziła w rachubę. Po pierwsze: ceny! Po drugie: fakt marnej specyfikacji za taką kwotę. Za nowego ultrabooka Della, działającego pod Dziesiątką, dałem pod pewnymi względami mniej, patrząc na stosunek ceny do specyfikacji. Ale tu zaczął się problem, ponieważ decydując się na ten krok, pozbawiłem się głównego narzędzia pracy: iA Writer’a.

Choć dobrze pamiętam te czasy, to jednak nie jestem w stanie ogarnąć, jak udało mi się napisać pół książki w Wordzie? A magisterkę, czy część doktoratu – teksty wielokrotnie bardziej złożone? Bez większego znaczenia, czy jest to wersja z 2007 czy 2016 roku, międzymordzie tej aplikacji przypomina raczej jarmarczny kramik – kolorowy, różnorodnie upstrzony, na pewno nie pomagający w pisaniu, gdy pozostaje się sam na sam z pustym arkuszem tekstowym i trzeba się z nim zmierzyć! Pozostałe edytory innych pakietów biurowych, wyglądają zresztą jeszcze gorzej – jakby żywcem przeniesione z epoki przed Windowsem XP. Skądinąd przeglądarkowy Word 365 nawet przy specyfikacji 8 giga RAMu, dysku SSD i procesorze szóstej generacji i5 od Intela, działa czasem jakby w bullet time’ie, a z kolei niezbędna w pisaniu korekta w Googole Docs, częściej mylnie podkreśla wyrazy w języku polskim, niż wyłapuje błędy, a działanie auto zapisu pozostawia wiele, wiele do życzenia.

Moja pierwsza próba napisania czegokolwiek na nowym, 13,3 calowym ekranie w rozdzielczości Ultra HD, zakończyła się bólem głowy. Druga, za dnia, bólem głowy i oczu, bo gapienie w matrycę pokrytą szkłem Gorilla, przy rozdzielczości 4K, w słoneczny dzień na zewnątrz, przypomina drugą najgłupszą czynność, na którą można się porwać, poza patrzeniem prosto w słońce!

Koniec końców uporałem się jakoś z tymi niedogodnościami: przywykłem do matrycy typu glare, rozdzielczość UHD porzuciłem na rzecz FHD, a w słonecznie dni zacząłem rozkoszować się pogodą i oddawać życiu rodzinnemu, zamiast ślęczeć nad klawiaturą. Problemu braku odpowiedniego edytora tekstu jednak nie potrafiłem ot tak po prostu rozwiązać.

Postanowiłem być mądrym doświadczeniem innych – zacząłem wypytywać wśród znajomych, kolegów od pióra, a nawet redaktorów czy dziennikarzy, z którymi zetknąłem się w tym czasie zawodowo. I tu pierwsze zdziwienie: 90% z nich korzysta z Worda. Mało tego, wśród osób które do pracy wykorzystywały produkty od Appla, tylko jedna osoba z 6 czy 7, NIE korzystała z edytora Microsoftu! Pytani dlaczego, w większości użytkownicy Worda wymieniali jego wielofunkcyjność i … powszechność formatów. I o ile jeszcze popularność .docx’a jestem w stanie zrozumieć jako argument, to funkcjonalność…? Program ten oczywiście zawiera wiele funkcji, naprawdę wiele… wiele, wiele… wiele za wiele, z czego może 10% wykorzystywanych jest przez przeciętnych użytkowników (czyt. znajduje w toku pracy zastosowanie). I jeśli o mnie chodzi, edytor z pakietu Office P R Z E Ł A D O W A N Y jest funkcjami i funkcyjkami jak na zwyczajny edytor, natomiast brakuje mu kilku, jeśli nie kilkunastu tych przydatnych np. przy składaniu tekstu.

Koniec końców, research wśród znajomych utwierdził mnie tylko w przekonaniu, że najlepsze narzędzia to takie, które dobieramy sobie sami i przy których wyborze kierujemy się tylko i wyłącznie względami praktyczności i przydatności, a nie modą, opinią, powszechnością,czy wręcz przeciwnie: elitaryzmem rozwiązań! W tym celu postanowiłem zrobić dogłębne badanie rynku. Ostatecznie stanęło na kilku rozwiązaniach:

1. Calmly Writer,
2. Draft (niestety, jest tylko wersja online),
3. Write!,
4. Typora*
5. ghostwriter (Open Source),
6. Moeditor (Open Source),
7. Writebox (tylko wersja online),
8. FocusWriter,
9. Classeur.

*) nie obsługuje języka polskiego!

Testowanie polegało głownie na sprawdzeniu: możliwości edytorskich programu, jego funkcjonalności, niezawodności, łatwości w dostępie i integracji z innymi rozwiązaniami, jak również i wygody pracy i przejrzystości interface’u.

Ostatecznie wybrałem jako najciekawsze rozwiązania zarówno Calmly Write, jak i Write!, jednak że ich funkcję nie różnią się znowuż tak bardzo, a cena obu zdecydowanie (bo stosunkiem 1:10), niniejszy tekst klepię właśnie w tym edytorze markdown.

Poza wyżej wspomnianymi, programem z którego korzystam również od czasu do czasu, jest przeglądarkowy Draft, którego minimalizm i dostępność, jak i wielokrotnie przetestowana funkcja auto zapisu, do tak zwanej kropki, sprawdzają się w warunkach bojowych i w potrzebie szybkiego dostępu. Natomiast zarówno ghostwwriter’owi i Moedytor’owi, będę się przyglądał, bo są do dość ciekawe (pre)bety dobrze zapowiadających się rozwiązań, podobnie jak Classeur, na którego wersję desktopową czekam.

Oczywiście na co dzień brakuje mi (a czasem brakuje bardzo) iA Writera, jednak z czasem udało mi się przywyknąć do innego edytora. I kto wie, skoro niedawno doczekaliśmy się wersji tego macowskiego edytora na Androida, to może platforma Windowsa też kiedyś się doczeka? Na pewno tego właśnie rozwiązania pod oknem brakuje!

To oczywiście załatwia tylko kwestię narzędzia, która jest ważną, ale nie jedyną. Inną zupełnie kwestią jest:

Czas

Ludzie często narzekają, że „nie mają czasu” lub że mają go „mało”. Wszystko jest oczywiście względne, ale też zależy od nas samych, a dokładniej mówiąc: od nasze organizacji czasu i jego zarządzania.

Przez bardzo długi okres, mimo szczerych chęci, nie miałem czasu na pisanie. Jako ojciec (jeszcze wtedy tylko) dwulatki, pracujący na ośmiogodzinnym etacie, mąż swojej doktoryzującej się żony, najzwyczajniej nie znajdywałem w ciągu dnia czasu na to, by zasiąść przed klawiaturą i ekranem i napisać COŚ. I bez względu na to, czy był to poniedziałek, czwartek czy weekend , codzienne obowiązki i tak zwana rutyna dnia, skutecznie uniemożliwiały mi pisanie.

[Nie zarzuciłem tego całkowicie. Pisałem w głowie. Problem z taką metodą polega jednak na tym, że po pierwsze część pomysłów jeśli nie dość dobrze spisana (choćby odręcznie) – ulatuje, po drugie: koniec końców zostaje się z plikiem notatek, szkiców i konspektów, z których tylko część jest po czasie zrozumiała i w miarę czytelna, a i tak wymagają one nakładu pracy redakcyjno-edytorskiej, na którą nie ma czasu.]

Oczywiście wszystko to było wierutną bzdurą! Niczym więcej, niż prostym usprawiedliwianiem przed sobą własnego lenistwa iście transcendentną niemożliwością nie do pokonania! I pewnie gdyby nie wydarzenie pewnej nocy i w następstwie nastęnego poranka kilkanaście dni później i rzucone mimochodem stwierdzenie mojej małżonki, nadal tkwiłbym w tym usprawiedliwianiu braku czasu brakiem czasu.

W wieczór po radosnym, porannym zwiastowaniu, kiedy to trzej królowie dostarczyli mojej żonie test ciążowy z dwoma czerwonymi kreseczkami, moja małżonka – już pogodzona z faktem, że oto po raz drugi przyjdzie jej przeżyć cudowną agonię porodu – stwierdziła, że „teraz to dopiero będziemy narzekać na brak czasu!”. Miała oczywiście na myśli tak swój doktorat, czas przeznaczony dla nas dwojga, jak i nasze zaniedbane ostatnimi czasy kontakty towarzyskie ze znajomymi, ale ja odniosłem to również i do swojej osoby. “Bo jeśli teraz, przy jednym dziecko, brak mi czasu, to przy dwóch…„ – rozmyślałem.

Akurat w tym samym czasie L. skończył pracę redakcyjną nad swoją nową książką. Był dość zadowolony, że oto zyskał trochę więcej czasu na swój doktorat i… pisanie drugiej książki, którą miał skończyć przed końcem roku (czyli za bez mała trzy miesiące!). Słuchając takich wynurzeń, naprawdę ciężko jest nie pomyśleć czegoś nienawistnego o bliźnim, zwłaszcza że samemu zmagałem się z odwiecznym triumwiratem: Nie mam**jak, ~~nie mam czego~~i nie mam kiedy**! I tylko już to ostatnie było dla mnie trudnością, jak się wydawało, samą w sobie nie do przezwyciężenia.

L. z początku nie rozumiał mojego pytania: Kiedy masz czas na pisanie? W końcu jednak zdobył się na odpowiedź: wieczorami! Z miejsca zacząłem porównywać naszą sytuację. L., tak jak i ja, poza ośmiogodzinnym kieratem (który w jego przypadku był czasem i 10-godzinny!), był mężem swojej realizującej się naukowo żony i ojcem absorbującego dwulatka. To co nas zdecydowanie odróżniało to to, co pisaliśmy. L., poza swoim doktoratem i związanymi z tokiem studiów artykułami do punktowanych wydawnictw naukowych, pisał recenzje innych publikacji, artykuły popularyzatorskie oraz opracowania historyczne. Jego praca składała się więc nie tylko z pisania samego w sobie, ale przede wszystkim z szeroko rozumianego researchu, kwerend naukowych, gromadzenia materiałów, ich analizy oraz interpretacji faktów, które z nich wynikały. Zapytany ponownie, kiedy znajduje na to czas, znów udzielił mi tej samej odpowiedzi.

Podobnie jak i moja, doba L. liczy ni mniej, ni więcej jak dwadzieścia cztery godziny. Mniej więcej witaliśmy więc dzień o tej samej porze i mniej więcej w tych samych godzinach kończyliśmy go. Pomijając nasze codzienne zmagania jako ogniwa w łańcuchu produkcyjno-ekonomicznym, oraz zaabsorbowanie sprawami rodzinnymi, czas w którym L. mógł poświęcić się pisaniu, zamykał się w czterogodzinnym przedziale między 21 a 1 w nocy. I znów nasze doświadczenia były tożsame. To co nas jednak odróżniało, zamykało się w jednym li tylko słowie P R I O R Y T E T Y Z A C J A.

Priorytety mieliśmy zdecydowanie inne. W gruncie rzeczy czas, który L. poświęcał co wieczór na analizę i interpretację, wnioskowanie i zmagania z materią słowną, u mnie rozbijał się o dziesiątki nieistotnych, a przede wszystkim niezwiązanych z pisaniem czynności. Maile, portale społecznościowe, zakupy książek i płyt, lektura, czy – najczęściej – nałogi, wypełniały każdy mój wieczór. I chyba tu zasadza się istota problemu:

[Od razu śpieszę wyjaśnić: nałogi pisaniu nie szkodzą, a przerwa na papierosa, w trakcie której zbiera się myśli, czy układa kolejne zdanie, jak również szklanka czegoś mocniejszego dla poluzowania zbyt zaciśniętych zwojów mózgowych, pisaniu nie wchodzą w paradę, a nawet czasem jak najbardziej pomagają!]

Determinacja w dążeniu do celu, ale i ustalenie sobie odpowiednich priorytetów jest kluczem do sukcesu.

Samo ustalenie priorytetów jest niczym innym, jak R E Z Y G N A C J Ą z wielu pomniejszych, rozpraszających uwagę czynności. Ot, głupie odłożenie na chwilę telefonu lub nie włączenie przeglądarki internetowej, może skutecznie podnieść naszą produktywność pisarską.

I w zasadzie tyle – w zasadzie jest to takie proste!

Oczywiście ta rezygnacja z nie musi być ani ostateczną, ani nie musi oznaczać faktycznego zaniechania tych czynności, które w jakiś sposób sprawiały nam do tej pory frajdę, czy były nam wręcz nieodzowne. Z czasem odkryłem, że włączenie tylko edytora tekstu w wieczór, który zaplanowałem sobie jako wieczór na pisanie, powoduje że skupiam się jedynie na samym procesie i tekście. Nie rozpraszając się innymi czynnościami, w dość krótkim czasie nauczyłem się od nowa systematycznego pisania.

Same sesje z edytorem z początku ustaliłem na trzy tygodniowo. Z czasem musiałem jednak poddać pewnej weryfikacji owe założenie. Są wieczory, kiedy pisanie idzie świetnie, rewelacyjnie wręcz i aż zarywa się z tego powodu noc (a następnego dnia zdecydowanie się tego żałuje), czasem aż żal przerywać. Innymi razy… nie idzie. Nie idzie i już! W takich razach zdecydowanie wolę odłożyć pisanie na później, wziąć się za sprawy zaległe lub odprężyć nad lekturą. Jest to oczywiście kwestia indywidualna, ale ostatecznie w moim wypadku czasem bywa tak, że pomimo szczerych chęci długo, długo nic (dni, czasem nawet i dwa tygodnie zupełnie bezpłodne) i nagle…! A wtedy już wieczór w wieczór, zarywając noce, czasem nawet poniechawszy nałogów, z pełną pasją, przyjemnością i zawziętością stukam w klawiaturę.

Takie rozwiązanie jest oczywiście dobre (czy wręcz idealne), kiedy wie się o czym pisać.

Owe “co”

Nigdy nie miałem większych trudności z pisaniem. Nie mam tu na myśli bynajmniej potyczek z zawiłościami języka polskiego, czy stylu, z którym ani się urodziłem, a ni się go wyumiłem. To są raczej kwestie wprawy, ćwiczenia i nabytej praktyki. Mając na myśli pisanie, chodzi mi o komunikat, a raczej to, co tym komunikatem chcemy/mamy przekazać. Czy podejmując jakiekolwiek próby literackie, pisząc teksty z aspiracjami naukowymi, czy prowadząc formalną, instytucjonalną korespondencję lub pisząc opracowania i siejąc korporacyjną propagandę, zawsze zanim włączę edytor tekstu, układam sobie w głowie to co za chwilę napiszę.

W przypadku korespondencji jest to rzecz prosta. Formułując na piśmie swoją prośbę lub odpowiadając z urzędu na pytanie, zazwyczaj wie się co napisać i jaki efekt osiągnąć. Reszta jest już kwestią stylu: suchego-urzędowego, precyzyjnego lub bardziej kwiecistego, poprzedzonego grzecznościowym zwrotem: Szanowny Panie dyrektorze departamentu w Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego…, czy inna ważna persono, od której zależy pomyślne załatwienie tej sprawy, a przez to moja miernie opłacana posada, której i tak zbytnio nie lubię.

W przypadku tekstów naukowych bywa różnie. Raz, że zazwyczaj takie pisanie nie może odbyć się bez pewnej terminologii, dwa: samo formułowanie myśli zakłada pewną strategię, która czasem przypomina matematyczne równanie: jeśli a to b, które równają się c, gdzie a oznacza… i tak dalej. Niestety, obserwując zmagania mojej małżonki z licencjatami i magisterkami, dochodzę do smutnych wniosków, że to właśnie na kierunkach humanistycznych, nikt nie kładzie nacisku na uczenie studentów jak formułować myśli i budować przekaz tak, by był on spójny, logiczny i zrozumiały.

Pisanie tekstów artystycznych czy nawet zwyczajne opowiadanie pewnej historii na blogu, zakłada użycie innej formy. Nie jest ona osadzona w tak sztywnych ramach jak formalne pytanie / odpowiedź w korespondencji, czy komunikat prasowy / materiał PRowy. Tu pole do popisu jest zdecydowanie większe i zależy jedynie od inwencji i umiejętności piszącego. Strategia budowania komunikatu (bo wszak tym jest każdy tekst – komunikatem), zakłada w tym wypadku szersze* nakreślenie kompetencji swojego odbiory, lub wyposażenia go w owe w toku narracji czy opisu. Sztandarowym tekstem dla mnie osobiście jest tu „Czytelnik modelowy” Umberto Eco, tekst, który podobnie jak prace Ingardena i Jacobsona, wyjaśnia nie do końca oczywiste kwestie typu: Co to jest komunikat?, Kiedy zachodzi sytuacji komunikacyjna? Jak buduje się strategię tekstu? i rodzące to konsekwencje [dla formy].

[Tak, przyznaję się: jestem strukturalistą! Strukturalistą, który dzieli loże małżeńskie z kognitywistką i zna teoretyczne prace z zakresu kognitywistyki, jak i psychoanalizy w wykonaniu Lacana. To jednak chyba za mało bym stał się językoznawczym konwertytą!].

*) Zakładam, że szersze, ponieważ w innych wypadkach, czy to w sytuacji pytania do wyższej instancji, czy odpowiedzi na pytanie, czy budowania tekstu prasowego, pewien zakres wiedzy adresata naszego komunikatu, można z góry założyć.

Pewne nie oczywistości, które mogą pojawić się w tekście i zbić z tropu czytelnika, jeśli nie dość wyjaśnione, bezwzględnie należny wyeliminować! Można to uczynić poprzez opis, narrację (personalną i auktorialną) lub nawet w toku dialogów bohaterów. Opisy powinny być zwięzłe, rzeczowe, skupione na charakterystycznych elementach. Postaci i tak nie da się opisać całościowo, a wyobrażenia czytelnicze na temat, dajmy na to, barwy nieba w czerwcowy wieczór po burzy, choćby nawet najwierniejsze, mogą i tak rozminąć się z wrażeniem, jakie wywrzemy na czytelniku (gdyż ten przeżył taki widok i ów, raz dany, zapadł w jego pamięci) – na szczęście bez szkody dla toku opowiadania / powieści.

To oczywiście podstawy. Podstawy, które zakładają, że autor wie co napisać i jedyne trudności, jakie napotyka, to odwieczne zmaganie z formą.

Kwestia o czym pisać, nigdy nie stanowiła dla mnie głębszego zagadnienia. Jeśli miałem coś do powiedzenia, przelewałem to na papier, jeśli nie… cóż, życie jest na tyle skomplikowane i ciekawe zarazem, że lepiej rzucić się w jego wir, niż gapić się w pusty arkusz edytora tekstu. I kto wie, może takie rzucenie się w codzienność, nieoczekiwanie przyniesie temat do literackich / blogerskich wynurzeń? Nie musie być to zaraz coś wielkiego! Czasem z najtrywialniejszych sytuacji dnia powszedniego, wycisnąć można całkiem zgrabne opowiadanie. Antoni Czechow nam świadkiem!

Skądinąd, kilka lat temu wziąłem udział w kilku wykładach z zakresu creative writingu. Nagabywany parokrotnie przez znajomą, która na poziomie akademickim starała się przekazać tajemną wiedzę na temat kreatywnego pisania, uzyskałem trochę szerszą perspektywę na temat tego, o czym można pisać.

Na kursach takich uczą przede wszystkim by pisać. Zawsze, wszędzie, na przekór losowi i – najczęściej – samemu sobie, a jednak pisać. Pominę w tym miejscu całą metodologię, naukę umiejętności edytorski, możliwości stosowania rożnych strategi budowania narracji, kreacji postaci, prowadzenia opisu etc. etc.. Tego wszystkiego można faktycznie nauczyć się na przyśpieszonym kursie, jak również i samemu, podczas uważnej lektury klasyków literatury (w tym klasyków współczesnych).

Podstawową zasadą, której uczą na kursach kreatywnego pisania jest więc upór. Poprzez systematyczne pisanie (choćby o tym, że nie ma się o czym pisać), można wyrobić sobie dodatkowo styl – własny, indywidualny i niepowtarzalny [tak, wiem, że jest to tautologia!]. Pisanie na siłę, choć nigdy nie było moją domeną, rozumiem jako wyrobienie w sobie pewnej kreatywności. Z dostępnych tematów, lub pisząc na zadany temat (jak to często na takich kursach bywa), wycisnąć trzeba to, co nieoczywiste i opisać to tak, by stało się zrozumiałym dla naszego odbiorcy i jeszcze go zaciekawiło. Lub inaczej: pisać o tym, co jest jak najbardziej oczywiste, ale napisać o tym tak, by odbiorca na chwilę zapomniał o swoich doświadczeniach i poddał się naszej narracji, czyli dał się zaciekawić.

Z zadanych na kursie tematów pamiętam, np.:

1. Mój pierwszy dzień w
2. Mój najstraszniejszy sen,
3. [opis] Najbliższy mi członek rodziny,
4. Przedmiotowy opis mojego pokoju,
5. Co mnie najbardziej smuci i dlaczego?

Tematów było wiele, ale w każdy z nich dostrzec można było jedno: wysuwający się na pierwszy plan emocjonalny stosunek narratora do opisywanego przedmiotu / podmiotu. Z dość trywialnego opisu pokoju, wycisnąć można najbardziej ciekawą historię, np. rodzinną skupiając się na jakimś meblu, opowiadając o jego znaczeniu poprzez osobę, która była z nim związana. Kreatywność w tym wypadku polega na niesztampowym prowadzeniu opowieści tak, by opis osoby ujawnił nasz stosunek do niej i emocje z tym związane. Można też inaczej: Opisując na zimno jakąś tragedię, traumę czy inne wzbudzające silne emocje zdarzenie, można zachować zimny, rzeczowy dystans i w ten sposób ukazać stosunek postaci do…. Czyż nie tak zbudowany jest Obcy Alberta Camus’a, czy Poszerzenie pola walki Houellebecq’a?

Samo zagadnienie o czym pisać, jest więc wtórne, ponieważ najważniejszy jest pomysł, jak owe co wyrazić i w jaką formę ubrać. Koniec końców, historie które czytamy w literaturze, są trywialnie proste i streścić można je zazwyczaj w jednym zdaniu. O czym jest Odyseja? O przeciągającym się powrocie do domu. O tym samym jest zresztą Moskwa Pietruszki Jerofiejewa. A Edyp? Czyżby o niemożliwości uniknięcie swojego losu? Coś jakby Syreny z Tytana Vonneguta, nieprawdaż? Historie te są zazwyczaj proste, jeśli sprowadzić je do generalnego zamysłu. Ale właśnie, skoro daną historię można opowiedzieć w jednym zdaniu, to nie jest ona chyba warta przytaczania, prawda? Chodzi o tą komplikację, tę cała nadbudowę treści i znaczeń, sposób ich ujęcia, który przysłania nam fakt, że Zbrodnia i kara jest powieścią o odchodzeniu (sic!) od szaleństwa , podczas gdy Lochy Watykanu o dochodzeniu do szaleństwa; brnąc przez kolejne strony powieści Dostojewskiego, śledzimy kolejne etapy przemiany, która następuje w Rodionie Romanowyczu, zapominając na chwilę, że cała Zbrodnia i kara sprowadza się do uznania własnej winy przez Raskolnikowa i przyznania się przed samym sobą do błędu! – a cała reszta jest literacką nadbudową.

Oczywiste łatwo napisać (czyt. powiedzieć), ale trudniej wykonać. I tak zaiste jest! Z drugiej strony, jeśli wykazać się odrobiną kreatywności, trywialny opis mebla może zawierać głębszą treść! Da przykładu, jeśli obejrzę się teraz na lewo, mój wzrok padnie na stojące pod ścianą witryny z książkami. Dokonując ich opisu, mógłbym oczywiście poprzestać na podaniu ich gabarytów, na kolorze drewna, liczbie półek, a nawet, wymienić alfabetycznie wszystkich autorów tomów, które w owych witrynach się znajdują. Ale do tego nie trzeba mieć kompetencji pisarskich! Tu wystarczyłby zwykły urzędnik-inwentaryzator. Więc patrząc na te meble, skupiłbym się raczej na historii ich wędrówki z mojego starego pokoju, w domu rodziców, na nowe, własne mieszkanie. Jak dziś pamiętam, że w wieczór poprzedzający przeprowadzkę mebli i książek, miałem firmową integrację, która odbywała się w kręgielni-pubie, zaledwie kilkadziesiąt kroków od wynajmowanego przeze mnie mieszkania. I to mnie zgubiło! Miałem wrócić do domu o 23, ale że dom był blisko, podróż wydawała się krótka, a integracja przebiegała całkiem pomyślnie… wróciłem do domu o 2. Marta strasznie wkurzyła się na mnie, ale nie zrobiła mi z tego powodu awantury, o nie! O 5:30, obudziła mnie gorącym kubkiem kawy i poprosiła, by wstał, bo firma przeprowadzkowa ma być w domu moich rodziców o 10 rano, musimy jeszcze tam zajechać i spakować książki, a moja małżonka, będąca już wtedy w ciąży, nie czuła się na siłach, by prowadzić, więc czekała nas godzinna podróż tramwajem. Kaca miałem przemożnego. Tramwaj był przepełniony, śmierdział, był stary, rozklekotany, rzucało nim na wszystkie strony, a że była zima, nie odważyłem się otworzyć okna. W domu moich rodziców, gdy stanąłem przed stertą kartonów do złożenia i trzem wypełnionymi książkami witrynami, moja małżonka oświadczyła, że idzie usiąść w pokoju z moją mamą, bo zmęczyła się podróżą, a ja… ja powinienem wziąć się do pracy, bo tragarze będą lada-moment. Rzucając pod nosem mięsem, zlany zimnym potem, nie mogąc odczytać nawet tytułów na grzbietach kolejnych tomów, gdyż wzrok mącił mi się od mdłości i z bólu, ukończyłem pakowanie książek akurat w chwili, gdy w domu zjawili się tragarze. Pamiętam, że stojąc w otwartym oknie i ćmiąc papierosa, patrzyłem jak spinają kartony pasami, jak sapią i czerwienieją na twarzach dźwigając moje zapakowane książki. I choć panowie nie byli ułomkami, to sami stwierdzili w połowie noszenia, że to ponad ich siły i potrzebują przerwy. Ja też marzyłem tylko o tym, by się gdzieś na chwilę położyć. Ale gdzie tam! Po zapakowaniu wszystkiego, co miałem zabrać od rodziców, musiałem jechać z tragarzami na nowe mieszkanie. I gdy wreszcie wszystko zostało wniesione, odpakowane z folii bąbelkowych i kartonów, poustawiane w miarę na swoich miejscach, gdy pakowałem książki z powrotem do witryn, starając się odtworzyć ich wcześniejsze położenie, moja małżonka zerwała się nagle z kanapy i ruszając mi z pomocą, oświadczyła, że nie może już patrzyć jak się męczę, żebym usiadł i odpoczął, że już koniec kary i że ma nadzieje, że dostałem swoją nauczkę.
A przecież to tylko witryny z książkami! A stół? Ten nieopodal, po drugiej stronie korytarza, stojący pod ścianą w aneksie kuchennym. Ot, ma cztery nogi, mieści sześć osób, a jak go rozłożyć to nawet trochę więcej! Ale kogo obchodzi z jakiego drewna jest zrobiony i jaki kolor ma polakierowane na nim bejca?  A stół ten kojarzy mi się jakoś smutno. To właśnie przy nim po raz ostatni widziałem swoją babcię. Wtedy nie wiedziałem, że to nasze ostatnie spotkanie. Byłem jakiś rozdrażniony, niepocieszony z powodu tej wizyty. Była planowana, ale mi się spieszyło do pubu na mecz. A babcia? Miała już ponad osiemdziesiąt pięć lat, problemy z tarczycą, przez co była powolna, trzeba było jej dwa razy powtarzać odpowiedzi na jej własne pytania, a mi się śpieszyło. Byłem więc małomówny, poddenerwowany, opryskliwy nawet. A moja babcia wodziła smutnym wzrokiem nad stołem i już prawie nic się nie odzywała, czekając tylko, kiedy moi rodzice wstaną od stołu i pożegnawszy się ze mną i Martą, odwiozą ją do domu. Ja również na to tyko czekałem i tyko to się dla mnie wtedy liczyło! W dwa miesiące później babcia trafiła do szpitala. Zmarła nagle w ciągu kilku dni. Nie miałem nawet okazji jej odwiedzić, będąc wtedy w delegacji. Nie przegnałem się więc z nią, a ostatni jej obraz który utkwił w mojej pamięci, to ten jak wodzi smutno wzrokiem po zebranych przy tym stole osobach. Strasznie mi głupio, że nigdy nie miałem okazji przeprosić jej za tamto zachowanie.

Ot i cała tajemnica.

Byłem dość sceptycznie nastawiony, jeśli chodzi o kursy kreatywnego pisania. Mój stosunek po kilku zajęciach nie zmienił się zresztą znacząco. Podstawowym problem na takich kursach są sami jego uczestnicy. Wielu osobom wydaje się, że po ukończeniu takiego kursu, będą umieli pisać. Nic bardziej błędnego! Jeśli będą mieli szczęście i trafią na odpowiedniego wykładowcę, nauczą się jak prowadzić opis – osoby, przedmiotu, miejsca, jak poprawnie rozpisać dialogi czy prowadzić narrację (i jakiego typu), a także podstaw edycji, redakcji. Na kursie być może nauczą się też, jak k r e a t y w n i e podejść do zadanego tematu i stworzyć coś niesztampowego. Być może nauczą się też systematyki, wyrobią w sobie dobre nawyki stylistyczne i warsztatowe. Ale nikt nie nauczy ich pisać! i jeśli jest ktoś, kto prowadzi takie kursy i przekonuje jednocześnie, że oto właśnie on/ona nauczy was pisać – nie wierzcie mu. Jest to zwykły kłamca i hochsztapler.

PS.

Mając odpowiednie narzędzia, dysponując czasem i wiedząc, co chce się przekazać, nie można nie stworzyć literackiego arcydzieła, nieprawdaż? A jednak!

Podstawowym błędem wielu ludzi, którzy mają literackie aspiracje, ale jakoś im nie idzie, jest zaniedbywanie pracy teoretycznej (to samo widzę u moich kolegów, młodych naukowców)! I nie mam tu na myśli akademickich podręczników z dziedziny zarówno historii jak i teorii literatury! Wielokrotnie przyszło mi już parskać śmiechem, na stwierdzenie: „No tak, ale ty jesteś filologiem, dlatego masz łatwość pisania”. Otóż pięć lat studiów filologicznych, specjalizacja językoznawcza i dalsze aspiracje naukowe, nauczyły mnie, owszem, pisać: prace zaliczeniowe, prace semestralne, pracę magisterską, artykuły [quasi]naukowe i rozprawę doktorską (tą ostatnią jednak ostatecznie niezweryfikowaną więc tego pewien nie jestem). Studia filologiczne nie uczą pisania i to nie tylko ja miałem takiego pecha! Słuchając na głos odczytywanych mi przez małżonkę fragmentów prac licencjackich i, o zgrozo!, magisterskich, stwierdzam, że to ogólne niedopatrzenie systemowe!

Lem, poza tym, że był fantastą, by też z wykształcenia fizykiem. Jego mistrzowskie opanowanie kilku stylów pisania i sprawne poruszanie się miedzy konwencjami, kazały takiemu Philipowi K. Dick’owi, a więc tuzie literatury fantastycznej, przypuszczać iż L.E.M. to nic innego jak komunistyczny spiek, w którym udział bierze szereg redaktorów i pisarzy z za żelaznej kurtyny, gdyż niemożliwe jest, by jeden człowiek pisał tak, jak pisał Stanisław Lem. A jednak!

Mając na myśli pracę teoretyczną mam więc na myśli nie akademickie przygotowane zdobyte bądź na uniwersytecie, lub samemu, ze skryptów i podręczników teoretyczno-literackich,a… lekturę! Nie można być dobrym pisarzem, nie będąc uważnym czytelnikiem. Nie można również pisać dobrze, czytają słabe, lub wręcz złe powieści. A ilość tandety, szmiry i grafomaństwa, która dostępna jest w księgarniach, jest przytłaczająca!
Jeszcze dekadę temu, niektóre polskie wydawnictwa, próbowały udostępniać czytelnikom klasykę. Teraz czynią to zaledwie trzy, z czego te ambitniejsze projekty, wydają się być od jakiegoś czasuzamrożone (jak seria 50 na 50 Znaku). Czytając więc rok-rocznie artykuły na temat tego, ile Polacy czytają, ogarnia mnie pusty śmiech! Pierwszy błąd metodologiczny tych badań, polega na braku skonkretyzowanego przedmiotu badania, bo co to jest książka? Mówimy o literaturze pięknej, czy też fachowej, o podręcznikach akademickich i szkolnych lekturach, a także poradnikach i książkach kucharskich? Drugi błąd to niedookreślony podmiot: Polacy, to znaczy K T O ? Mniejsza o ideologiczne spory, czy na przykład taki Mariusz Szczygieł, który nie chodzi do kościoła, nie ma żony i publicznie przyznaje się do oglądania pornografii, zasługuje na to miano! Ale czy badamy uczniów, którzy są niejako z o b o w i ą z a n i do czytania lektur i podręczników, takowoż studentów, czy adresujemy swoje pytanie: „Ile w ostatnim roku przeczytał pan / przeczytała pani książek?” tylko do ludzi, którzy sięgnęli po lekturę z własnej, nieprzymuszonej woli, a więc wykluczywszy tych wszystkich, którzy co pół roku muszą przeczytać nową wersję takiego a siakiego kodeksu, bo zmieniły się przepisy, księgowych, informatyków, i wszelkiej maści innych specjalistów, którzy MUSZĄ się dokształcać, więc czytać! Obawiam się, że gdyby tak postawić sprawę, prześcignęlibyśmy pewnie i Portugalię i Grecję, w których analfabetyzm jest nadal występującym problemem, a które zamykają ranking czytelnictwa w Unii Europejskiej (dane Eurostatu za 2013 rok).

Problem ilości, jest dla mnie mniej przytłaczający niż jakości lektury. A z tym jest całkiem fatalnie! Obserwuje z pewnym niesmakiem instagramowe przechwałki lekturowe! Z trwogą obserwowałem akcję „luty z Dostojewskim” i znajomą, panią „profesor” przygotowującą maturzystów do tegorocznej matury z języka polskiego, która poddała lekturę Idioty 28 lutego na 200 stronie, twierdząc, że jest dla niej za ciężka! Moja teściowa, która może pochwalić się tytułem profesorskim i która od 20 lat wykłada poetykę tekstów Nabokova, żeby wymienić tylko to, nie sięga po inne książki jak odmóżdżające obyczajówki, romanse lub – w najlepszym wypadku – współczesne kryminały. Moja promotor, językoznawczyni, z rozbrajającą szczerością powiedziała przy sadkach, że NIGDY nie czytała NIC Gombrowicza (a jest autor wpisany w kanon lektur obowiązkowych, zarówno w liceum jak i na studiach). I właściwie, wśród moich znajomych, mało jest osób które czytają klasykę. Zazwyczaj jest tak, że filolodzy polscy znają kanon literatury polskiej, rusycyści literatury rosyjskiej, a amerykaniści XIX i XX wieczną powieść angielską i amerykańską. Mało kto wychyną nosa poza swoją dziedzinę.

Zupełnie nie przekonują mnie tłumaczenia, że klasyka jest trudna, że czytanie Tołstoja, Balzaca, czy np. Braci Karamazow albo Procesu to poważna lektura, na którą po całym dniu nie ma się siły. Skoro jest to lektura poważna, na której trzeba się skupić, przez to jest trudna, to jak czyta się powieści takiego Coben’a, czy Hariss’a? Uznanie książki za trudną, tylko dlatego, że np. porusza kwestie moralne czy egzystencjalne, lub że została napisana 100 lat temu, to nieporozumienie. W życiu natknąłem się tyko na trzy książki, które czytało się trudno, bo wymagały maksymalnego skupienia na treści i pamięci absolutnej co do poprzednich wydarzeń zawartych w powieści O R A Z znajomości innych źródeł: Szatańskie wersety Rushdiego, oraz – sztampowo: Ulisses i Tren Finneganów Joyca. Wszystkie trzy przeczytałem z własnej i nieprzymuszonej woli (Ulissesa wręcz dwa razy w życiu). I trochę jest tak, że winę za naszą, społeczną niechęć do klasyki, ponosi… szkoła! Tak jest, literackie majstersztyki, absolutną klasykę klasyki w postaci homeryckich eposów serwuje się 14-15 latka, do analizy i interpretacji, przymusza do lektury… cóż, nie dziwię się, że może to wywołać traumą! We mnie wzbudziło to niechęć do antyku na wiele, wiele lat! Niestety, przyglądając się propozycjom programowym nowej-starej, zreformowanej-odreformowanej szkoły, odnoszę wrażenie, że będzie jeszcze gorzej! Dziady i Guslarz, za Orszulką próżny żal oraz sienkiewiczowska blaga o szlachcicu bitnym i odważnym, o złych Niemcach, Szwedach, Ruskach, Ukraińcach i Turkach… winkelriedyzm i mesjanizm oraz Chłopcy z placu broni i encykliki! I trochę nie mogę się oprzeć, by produkcyjnego efektu takiego systemu edukacji (bo jest i będzie to fabryka), nie porównać do klipu Another brick in the wall, gdzie maszerują zastępy młotków… w tym wypadku kato-młotków, przekonanych o wyższości swojego umęczonego Narodu nad innymi!

Nie da się dobrze pisać, nie znając klasyki literatury. Opisu, narracji, psychologii postaci uczymy się od XIX i XX wiecznych klasyków! Tertium non datur!

Swoje pierwsze próby literackie podjąłem w połowie 1999 roku, mając szesnaście lat. Nie pamiętam od czego zaczęło się dokładnie, co było przyczyna, że oto postanowiłem pisać… i mniejsza o to! Niemniej pisałem i muszę przyznać, że dość zawzięcie. Ale co to były za teksty! Kilka lat temu, postanowiłem uratować coś niecoś z tego, ale szybko okazało się, że praca na tymi tekstami zdecydowanie wykracz poza samą edycję i redakcję. Rozwleczone od niemożliwości opisy, nienaturalne dialogi, fabuła (jeśli była!) miałka, często z niejasnymi wątkami, bądź urywana, szarpana i pełna niekonsekwencji. No i błędy! Redakcyjne, gramatyczne, interpunkcyjne, stylistyczne (ortograficznych na szczęście nie było za wiele, za co wdzięczny mogę pozostać jedynie edycji MS Worda z 1997 roku!). A przede wszystkim było to nudne! Zasiadając przed ekranem monitora często nie wiedział co chcę tak naprawdę wyrazić, nie bardzo wiedziałem też jak to zrobić.

W tym czasie, a była to druga klasa liceum, nie czytałem zbyt wiele. Jeśli sięgałem po książkę, to była to raczej „klasyka” gatunku: Atak ślimaków, Atak krabów, z rzadka coś Kinga. Lektur oczywiście nie czytałem w ogóle (znowu: pierwszą lekturą, którą przerabialiśmy w pierwszej klasie liceum była… Illiada! – zmagając się z tym eposem, czułem się jakby ktoś wrzucił mnie na głęboka wodę i to od razu z samolotu… ze związanymi za plecami rękoma). Czas, który należało poświęcać na lektury, poświęcałem pisaniu. Miałem zresztą w tym trochę szczęścia, znalazłem nawet internetowy zin, który publikował moje teksty,. czasem po kilka na raz. Feedback był jednak prawie żaden, a jeśłi już ktoś wyrażał swoją opinię na temat mojej pisaniny, to nie była ona zbyt pochlebna. Takie były fakty. „Ale tym gorzej dla faktów” – myślałem i karmiłem siebie przekonaniem, że oto jestem niezrozumiany, jak każdy geniusz (ot, taki młodzieńczy kabotynizm!). Krytyki – mówiąc oględnie – nie brałem do siebie.

Z czasem zapał do pisania mi przeszedł. Zaczęły fascynować mnie niektóre lektury: Zbrodnia i kara, Proces, Dżuma, Mistrz i Małgorzata orazRok 1984, a także polski modernizm i międzywojnie. Z czasem zacząłem sięgać po klasykę z poza listy lektur, a moje rozczytanie się ostatecznie zawiodło mnie na wydział filologiczny. Swoje pisanie zarzuciłem, jak mi się wtedy wydawało, ostatecznie. Za to zacząłem prowadzić bloga.

Wciągnąłem się. Opisywanie trywialnych wydarzeń i sytuacji, z początku będące jedynie chęcią podzielenia się tym i owym z nielicznymi czytelnikami, z czasem weszło mi w nawyk. Z czasem też, coraz bardziej zacząłem zwracać uwagę na słowo, na dobór słów, na sposób snucia narracji i środki wyrazu. I trwało to kilka dobrych lat.

Kolejne próby literackie, zacząłem podejmować – choć dość nieśmiało – w połowie studiów. I tu nagłe zdziwienie: okazało się, że potrafię panować nad słowem! Blogerska praktyka zrobiła swoje. Kolejną kwestią była narracja oraz fabula. Jeśli miałem jakiś pomysł, to potrafiłem przelać go na papier. Już bez rozwlekłych opisów, bez impresji słownych, z pewną konsekwencją oraz skupioną uwagą na konstrukcję i rys psychologiczny, zacząłem tworzyć pierwsze postacie i dopuszczać je do głosu poprzez dialogi, które nie były już tak zidiociałe, kiedy bohater mówi o czymś zupełnie innym, niż do tej pory narrator! Tego własnie nauczyłem się od innych, od realisty Dostojewskiego, naturalisty Balzaca, od neoromantyka Hessego, egzystencjalisty Camus’a, postmodernisty Gombrowicz i wielu, wielu innych, których książki wpadły mi w ręce. I oczywiście, studia z zakresu literatury pozwoliły mi poznać teoretyczną materię niektórych zabiegów, ale teoria od praktyki jest daleka, a samo rozumienie pewnych schematów, nie przekłada się na odpowiednie ich użycie w praktyce.

Dlatego uważam, że czytanie, a w szczególności czytanie klasyki literatury, jest dobrą drogą, a raczej pierwszym krokiem, ku umiejętnemu pisarstwu. Historia literatury nie zna przypadków autorów, którzy pisali, nie czytając sobie współczesnych lub – najczęściej – poprzedników. Johantha Caroll, amerykański pisarz, o którym można napisać wiele, lecz nie to, że jest klasykiem (mimo dużej poczytności swojego czasu), na kartach Krainy Chichów, nie ukrywał swojej fascynaci Edgarem Alanem Poe, Kafką czy Dostojewskim. Brutalistyczny charakter twórczości Bukowskiego, w krytyce gender nieraz ozwany samczym, wywodzi się wprost z fascynacji pisarstwem Hemingwaya. Bukowski czytał również dużo Dostojewskiego, a u tego ostatniego widać wyraźny wpływ Turgieniewa, zwłaszcza w Biesach i Młodziku. Koniec końców Joyce, gdyby nie otrzymał gruntownego klasycznego wykształcenia w wydaniu jezuickim i nie fascynował się tak literaturą staroangielską, jak i bardziej współczesnymi mu skandynawskimi dramatopisarzami, nigdy nie napisałaby Stefana bohatera, a w konsekwencji Portretu… i Ulissesa.

Nie jest to jednak tylko kwestia stylu i z czasem intuicyjnego pojmowania konstrukcji literackich. Z pewnym niesmakiem podglądam od czasu do czasu blogi traktujące o książkach. Miałkość niektórych tekstów, brak jakiejkolwiek głębszej analizy, czy toporny styl, sprowadzają większość takich recenzji do jednozdaniowego: „Książka jest dobra, bo mi się podobała, a w następnej notce napiszę o…”. I nie są to wynurzenia studentek/studentów pierwszego roku filologii, a teksty blogerów, którzy często mają na swoim koncie już po sto recenzji książek! Tylko co to jest za literatura… Pozostaję na swoim twierdzeniu, że z klasyka uczy większego rozumienia słowa*, użycia ze zrozumieniem frazy, wyczucia i umiaru. Oczywiście można też zamiast sięgać po dobrą książkę, czytać po prostu słownik, jak Stefan Dedalus, a przez to Joyce. Ale po pierwsze, to płonne zajęcie, po drugie: bogaty zasób leksykalny u Joyca jest jedynie wisienką na torcie.

*) Umożliwił mu on w, tym samym stopniu co klasyczne wykształcenie, przez to znajomość tekstów w grece i łacinie, umiejętne tworzenie neologizmów o poprawnej gramatycznie konstrukcji, ale na pewno nie przyczynił się do napisania wielkiej improwizacji w portowej knajpie, którą autor zawarł na stronach swojej najgłośniejszej powieści.

Nie jest to zresztą rada tylko dla tych, którzy mają mniejsze lub większe aspiracje literackie. Klasyka uczy nie tylko w jaki sposób i jakimi środkami, ale również o czym pisać. Opowiadania Cortazara nic nie straciłyby, gdyby publikować je w formie cyfrowej jako bloga. Przy braku tematów, zawsze też można sięgnąć po konfabulacyjny realizm, który był domeną Borgesa. Nie mam na myśli tylko Alefu czy Fikcji, ale też teksty w konwencji kryminałów, ale których owa konwencja jest tylko nośnikiem znaczeń. Z braku innych tematów, zawsze można pokusić się o fikcję. Nie jest to od razu jednoznaczne z konfabulacją! Rzeczywistość nam dostępną / przez nas zastaną, można przecież traktować jako punkt wyjścia – Kafka, Gombrowicz, Topor, by tylko wymienić tych oczywistych. Polecam.

Nie wyobrażam sobie pisania na niewygodnej klawiaturze – nie lubię co chwila cofać się do poprzednich słów czy wersów, by poprawić literówkę, bo skok klawiszy jest taki a nie inny. Tak samo nie znoszę pisania w niefunkcjonalnych (dla mnie, podłóg moich preferencji) edytorach tekstu. Ale są to słabości, na które mogę sobie pozwolić (skądinąd: Kiepskiej baletnicy…). Noc jest dla mnie naturalną porą pisania, ale to wszystko zależy – przede wszystkim potrzebuje skupienia, nie lubię odrywać się od pisania, ale jeśli warunki temu sprzyjają, potrafię pisać w dzień. Ostatecznie, piszę bo lubię, a lubię, bo sprawia mi to przyjemność, a sprawia mi ją dlatego,  że z czasem napotykam coraz mniej trudności w wyrażaniu myśli. Niemniej – zawsze jakieś napotykam!, ale to daje mi już tylko dalszą motywację do pisania, do zapasów z formą i pracą nad warsztatem. No i czytam. Jeszcze dwa lata temu miałem ambicję, by zapisywać swoje lektury. i tak między październikiem a majem ubiegłego roku, uzbierało się tego ponad trzydzieści pozycji książkowych. Wynik nienajgorszy zważywszy na fakt, iż w między czasie zmieniła się ustawa o Prawie autorskim i prawach pokrewnych, wkopałem się w fundusze strukturalne i na domiar złego, politykę otwartości w udostępnianiu dóbr kultury i jeszcze ten nieszczęsny artykuł, przez który musiałem sięgnąć do klasyków socjologii i… i koniec końców nic z tego i tak nie wyszło! Tego jednak nie liczę… No i piszę. Piszę w miarę systematycznie, z mniejszym lub większym zapałem (raczej kompulsywnie więc), a gdy nie piszę… wymądrzam się jak tu i teraz na blogu, w objętości 3509 znaków, w ciągu 7 godzin i 28 minut pracy nad niniejszym tekstem.

Mój a(na)lfabet. Czyli lista ludzi, których znam i których mam cokolwiek w dupie!  

[Notka napisana pewnej ubiegłorocznej, letniej nocy, w ramach ćwiczenia stylistycznego – Ćwiczenie #17 Ukazanie rysu charakterologicznego głównego bohatera-narratora poprzez opis innych postaci. Postacie i fakty niemniej są prawdziwe – na tyle, na ile to w ogóle możliwe w codziennym doświadczeniu!]

Zacznijmy od początku: A jak A..

A. nie widzi subtelnej, ani nawet tej elementarnej – jakościowej, różnicy, pomiędzy moim: Nie ufam kobietom, które sypiają w bieliźnie (wypowiedzianym po fajrancie, po umiarkowanym spożyciu, w gronie przyjaciół / znajomych / zupełnie obcych ludzi, innymi słowy „kolegów i koleżanek z pracy”, w odpowiedzi na: „zaufaj mi”, M.), a swoim: „W ogóle do negocjacji nie powinni prowadzić dyrektorzy, ani ich zastępcy czy nawet Piotruś (tak, tak, to rzecz o mnie; nawet kurwa?!), a M.! M. by wystarczyła w zupełności w negocjacjach z tymi wszystkimi szefami firm, podwykonawcami, partnerami… (etc., etc.), bo który facet mógłby się oprzeć tak pięknej kobiecie?! (wypowiedzianym na, co prawda, zamkniętym, wewnętrznym, niemniej oficjalnym spotkaniu, w na wpół zaufanym gronie). Oczywiście M. była jedną z jego uczestniczek (M.: „Czułam się, jakby mnie ktoś publicznie rozebrał, obrócił w prawo, obrócił w lewo, potem kazał się wypiąć i wsadził palec…”)! J., dowiedziawszy się o tym od M. (w mojej obecności), stwierdził arbitralnie, iż: „Socjologicznie U D O W O D N I O N E zostało, że mężczyźni nie traktują wiążąco obietnic składanych A T R A K C Y J N Y M kobietom, w trackie…” bla, bla, bla (skądinąd profesor P., podczas pierwszego wykładu na zajęciach doktorantów socjologii stwierdził, że: „Nie do końca wiadomo, czym socjologia jest, trudno o jednoznaczną definicję, a tym bardziej o określenie, czym owa „socjologia” powinna się zajmować, co znajduje się w jej obszarze zainteresować, czyli o przedmiot badań”. Z hermeneutycznego odczytania: Szczęścia, zdrowia i pomyślności w trakcie następnych czterech do jedenastu lat waszego pisania doktoratu z socjologii! Przyda się wam!). A. po raz kolejny strzelił samobója, a wyczyn ów był tym bardziej godny pożałowania, iż zdarzył się w 44 minucie spotkania… 1 minutę przed końcowym gwizdkiem! „Już myślałem, że A. zawiedzie” – stwierdził jego… mój… nasz szef, po spotkaniu, gdy zostaliśmy sami w jego gabinecie. – No A., wiesz! – powiedziałem, bo coś powiedzieć należało. „Tak” – zgodził się P. –„Ale jednak muszę chyba z nim odbyć nieprzyjemną rozmowę”. Nieprzyjemną dla kogo – przeszło mi przez myśl, bo mój Szef nie lubi tych rozmów i nawet jeśli komuś kończy się umowa… zwleka, zwodzi, aż do delikwenta / delikwentki dotrze wreszcie, iż nie ma już nadziei; spakuje się, pożegna i… Oto właśnie mój Szef!

„Wiesz, ludzie na poziomie, to znaczy, mający wyższe studia, tak jak my” – na tyle, na ile się orientuję od mojej małżonki, poziom studiów to różnia (sic!) pochyła. I nie żebym się wywyższał, bo i A. i ja jesteśmy na tym samym „poziomie” w łańcuchu produkcyjno-ekonomicznym (a pomiędzy nami, przynajmniej w niektórych sprawach, jest mentalna, ZAJEBISTA przepaść), ale odkąd uzyskanie tytułu magistra (nauk humanistycznych jeszcze, z wszystkich kierunków) [pre]definiuje czyjś poziom? Próbowałem to nawet mu wytłumaczyć. A. arbitralnie stwierdził jednak na sam koniec rozmowy, że: „Człowiek z wyższym wykształceniem, jest bardziej wrażliwy na piękno, świadomy i otwarty światopoglądowo” (J.: „klasyczny kanon, jakby nie patrzeć!”). Dwa dni później A. stwierdził, że pija tylko piwo marki C.. J. odparł, że po homofonicznych wypowiedziach właściciela marki C., do ust tego nie weźmie, na co A. odpowiedział: „No ale chciałbyś, żeby pedał uczył w szkole twoje dziecko?!”. J. nie będzie miał dzieci (fizjologicznie), a poza tym – zresztą z nim (J.) się zgadzam – nie widzi nic złego w tym, by „pedał” uczył, sprzedawał, ba, nawet operował, czy udzielał sakramentów (ja wolę np. blondynki, nie wiem czemu miałoby to mnie dyskryminować np. w pracy zawodowej? – jakiejkolwiek!) . J. stwierdził ostatnio, że nie lubi (już?) A.. Bo użył słowa na „p”.? – zapytałem. „Tak, właśnie” – odparł. J. nie lubi już : K., T., A., G., I., J., M(2)., P., P(2). i W.. Na cenzurowanym jest też P(3)., za wypowiedź o „pedalskich rurkach” w sieciówkach. A. nie wie, że J. „mieszka ze współlokatorem”. Gdyby wiedział… ciekawe, co by było, gdyby wiedział? (Gwoli jasności: nigdy nie uważałem, by marka piwa C., była jakaś wyjątkowa. Jest jedną z wielu. Szczerze mówiąc: gdański piekarz P. ma równie idiotyczne poglądy, co właściciel marki C., a i tak jego wypieki są jednymi z najlepszych w mieście… Czego to dowodzi? Ano tego, że wyższe wykształcenie, czy opanowany do mistrzostwa fach, nie przesądza o jakości człowieka).

Amerykanka pojawiła się nagle. Któregoś dnia A. – trochę zdenerwowany – zadzwonił do mnie i zapytał, czym mógłby mu pomóc. Pomyślałem, że to w sumie nawet i miła odmiana, że moje obecne obowiązki… i że w sumie to chuj z nimi, bez najmniejszej szkody dla kogokolwiek! Zastałem Amerykankę u A. w pokoju. A. tłukł zawzięcie w klawiaturę, z nosem wciśniętym w monitor, próbując nie zauważać swojego gościa, a Amerykanka wyglądała na lekko zagubioną i trochę znudzoną. Spędziliśmy razem cztery dni. Już pod koniec pierwszego, Amerykanka wypaliła nagle, że: „You hava an unusual akcent. British like. Veeeeery sexy!”. W trakcie drugiego dnia wyczułem, że pochyla się nade mną zbyt często, że zdarza się jej „otrzeć” o mnie, wbrew sytuacji, czy konieczności. Mówiła dużo o seksualnej rewolucji, że wierzy w wolny seks, bez zobowiązań… Potem te wszystkie, że zostaje w Gdańsku jeszcze trzy noce, że mieszka w tym, a tym hotelu, że może po pracy pójdziemy na piwo? (a może sobie to wszystko uroiłem w zbyt daleko posuniętej interpretacji?)… Zapytałem o to M.. „Ale że co? Co się dziwisz?. – No, przede wszystkim… oczywiście, wiem o co jej chodzi, ale, czemu akurat ze mną? „Może jest bardzo zdesperowana” – rzuciła gniewnie M. i chyba nawet obraziła się na mnie, przynajmniej przez następne kilka dni nasze relacje sprowadzały się „cześć” i żadnych kaw, papierosów (M. już nie [p]opala, ale za to wiernie mi towarzyszy). To piwo z Amerykanką doszło nawet do skutku. Piwo i tyko piwo. Nawet nie chodziło o to, że pomimo całej jej sympatyczności miała seksapil deski z zardzewiałym gwoździem, że była koścista, kanciasta, toporna, wysoka jak szczudło i jak szczudło chuda i o podobnej budowie ciała (więc może: szczudło… z gwoździem?)… Twarz miała ładną (za to te łapy!), a nawet bardzo ładną… ale jestem raczej konserwatywny w sprawach wiarołomstwa i już trudno! A. jednak nie umknął żaden szczegół z naszej relacji! Widział nas raz, drugi, trochę chyba poczuł się w obowiązku i parę razy zaszedł do nas, by zapytać, czy wszystko ok? – mnie, nie ją (bo, kurwa, jak, „po jakiemu?”). „Leci na ciebie” – rzucił już trzeciego dnia. A potem: „Przeleciałeś ją, Piotruś?” – następnego dnia po jej wyjeździe. – A. … – powiedziałem, siląc się na pełnię politowania. „Nie no, spoko, mi możesz powiedzieć!”. I może na tym  by się i zakończyło, gdyby nie dwa dni później, wczesnym popołudniem, gdy z M. wracaliśmy razem do domu, a A. miał akurat po drodze z nami. Rozmawialiśmy o L., o tym, że dziś prowadziła szkolenia, bo miała czerwone szpilki, że L. ostatnio się mocno „wylaszczyła”, że duże dekolty i obcisłe dżinsy, topy i szpilki… I że każda potwora (to akurat moje!). A.: „Spoko, byś dał jej radę!” – rzucił nagle. – A co to ma znaczyć? – zapytałem. „No, Amerykanka na ciebie poleciała od pierwszego dnia, więc pewnie i L. by na ciebie poleciała, gdybyś się postarał… pewnie nawet nie musiałbyś się starać!”. M. się ewidentnie wkurwiła. Najpierw milczała i rzucała mi tylko porozumiewawcze spojrzenia, ale gdy A. znów zaczął swoje, wypaliła: „Też bym na jej miejscu…”. A. było to w „to mi graj” i od razu, „język giętki”, nim jeszcze głowa… powiedziała: „No w to akurat wiem, M. (zdrabniając jej imię, czego M. nienawidzi), widać po tobie! (Hue Hue Hue!)”. M. spojrzała na mnie większymi niż zawsze oczami, poruszyła bezdźwięcznie ustami, spojrzała na zegarek i stwierdziła, że musi jeszcze do Stokrotki, że autobus ma za dwie minuty i nara-wiara… A. wsiadł ze mną do tramwaju. Wysiadł na swoje szczęście na następnym przystanku – na swoje szczęście, bo ta nagła cisza między nami, zwiastowała niezłą burzę z piorunami. Nie było mnie po tym kilka dni. Gdy jednak wróciłem, nie widziałem się z M. przez następne dwa tygodnie (or so). Napisałem jej kilka wiadomości, ale potem dałem spokój, odczytując jej odpowiedzi jako niezwerbalizowaną chęć dania jej czasu (spokoju?). A. w końcu skończył swoje gadki, widząc że nie daję się wciągnąć w rozmowę. J. stwierdził: „Po prostu mu powiedz, że ją przeleciałeś i on się odpierdoli, przecież jemu chodzi tyko oto by się upewnić, by wiedzieć!”. Ale nie dałem mu satysfakcji. Milczałem. Zresztą sądzę, że była to po prostu mania natręctw – faktyczne potwierdzenie swojej perwersyjnej fantazji na temat tego, że takie rzeczy (RZECZYWIŚCIE) są możliwe, że komuś taki scenariusz rodem z filmu porno (rzeczywiście) się ziścił. (Kilka lat temu, w jednej z „młodzieżowych” knajp, późnym piątkowym wieczorem, który spędzałem z kumplami z pracy, przy barze zaczepiony zostałem dość niespodziewanie i jednoznacznie przez jakąś „czterdziestkę”. Czterdziestek było dwie (nawet, nawet!), jedna z nich mieszkała dwie minuty drogi od knajpy i obie szukały jakiegoś młodego i że pospołu, w sensie: w trójkę… i padło na mnie. Ciekawe, co by było, gdybym pochwalił się tym A.? P(3), gdy o tym mu powiedziałem, zaraz po całym zajściu, rozejrzał się po sali, zapytał, które i „poszedł zamówić jeszcze jedno piwo”… a potem z nim wrócił do stolika – jakiś taki markotny! (Czterdziestki nie były nim najwyraźniej zainteresowane!). A przecież mógłbym się mu pochwalić: Impreza branżowa we Wrocławiu w 2012 i moje: już późno, muszę wracać do hotelu do „Królowej parkietu” przeze mnie zaanektowanej na jakieś trzy godziny? Albo Norwegia: „Idziesz pod prysznic? Mogę z tobą?” – Nie, wiesz, wolę sam. A wcześniej Warszawa i bar hotelowy i to „obserwowałam cię od jakiegoś czasu…” – to akurat skonsumowane, ale koniec końców musiałem zmienić numer, w obawie, że gdy małżonek owej dowie się o wszystkim… (ach, to kawalerskie!)). A. ciśnienie by rozniosło od środka!

Oto właśnie A

B jak… B.

B. jest moim kolegą. B. jest moim kolegą z pracy! „Koledzy z pracy” to inna, gorsza kategoria kolegów. Dlaczego? Po prostu, „koledzy z pracy” to tacy „koledzy z nadania”. Kilka lat temu, gdy w innym miejscu i w zupełnie innym okresie życia, dnia pierwszego, gdy już poznałem Prezesa (i wszystkie ustawiona w szpalerze sekretarki), jego zastępcę, kilku dyrektorów, mój nowy Szef zaprowadził mnie do mojego nowego pokoju i oznajmił: „A oto twoi nowi koledzy!”. Rozejrzałem się po tych twarzach na których niechęć do „tego nowego” mieszała się z zaciekawieniem „tym nowym” i pomyślałem: Ty będziesz ze mną chodził na papierosa, z tobą będę chodził po pracy na piwo, a ciebie będę obgadywał zarówno z kolegą od papierosa, jak i z tym od piwa. W pokoju swoje stanowisko miał jeszcze jeden „mój nowy kolega”, którego gdy poznałem kilka dni później, pomyślałem: Tak, a twoją żonę, jeśli tylko ją masz, postaram się przelecieć na następnym wyjeździe integracyjnym dla „pracowników i ich rodzin” (dużo wtedy było gadane o tej integracji. Okazało się, że był to taki festyn rodzinny – dwuczęściowy: od przedpołudnia do popołudnia z dziećmi, grami i zabawami… a po dwudziestej z małżonkami, chlaniem, rzyganiem, pieprzeniem się w lasku lub za wiatą grilla, którego daszek pokryty był eternitem). B. jest więc moim kolegą… z pracy. Niemniej, nie jest on bynajmniej jakimś tam kolegą, a kolegą wyjątkowym – najstarszym! Różnica wieku pomiędzy nami to raptem 20 lat! Gdy się o tym dowiedziałem, przyznam, iż popadłem w lekkie zdziwienie. Po pierwsze dlatego, iż myślałem, że B. żyje na tym łez padole przynajmniej dwa razy dłużej niż ja, po drugie: On naprawdę nie ma jeszcze nawet sześćdziesiątki?! B. nie wygląda na swój wiek. Wygląda cokolwiek „poważniej”! „Wiesz – powiedział, gdy podzieliłem się z nim ową konstatacją, gdy języki po chwilowym plątaniu się, rozplątały się nam na dobre (na chwilę obecną, ten czas nastaje dla mnie po ok. 500-600 ml. 40% alkoholu [whisky lub rum], lub po trzecim litrze stouta lub portera – ale nadal trenuję i mam marzenie, by wejść do “ligi mistrzów”!) – to kwestia eksploatacji, ja się w życiu nie oszczędzałem, tak jak i życie mnie czasem nie oszczędzało!”.  Ale potem B. sam przyznał, że nigdy nie pracował fizycznie (właściwie z jego biografii wynika, że w ogóle mało w życiu pracował!), za to namiętnie uprawił sport – brydża. „A gramy to różnie – odparł, zapytany przeze mnie – Oczywiście są rozgrywki ligowe, turnieje, ale poza tym to trzeba trenować, więc spotykamy się w piątkowe wieczory, sobotnie, teraz jest liga więc praktycznie spotykamy się codziennie – wieczorami, no i zawsze jest jakaś wódeczka, wiesz, dla rozluźnienia…”. Owe „rozluźnianie się” B., zresztą traktuje jako drugą, jeśli nie równie ważną dyscyplinę! B. zresztą nie ukrywa faktu: „A wiesz, dzieci już na swoim, odchowane, mają swoje życie i swoje sprawy. Żona ciągle w tych telenowelach, albo zaczytana w romansach, albo z koleżankami. Czy ja coś złego robię? Zresztą będziesz w moim wieku, to sam się przekonasz!”. Pewnego razu, nie tak znowu dawno, P(2), wyrzygawszy się solidnie po trzecim piwie, stwierdził, że na niego to już chyba pora (o wpół do siódmej!). P(3) trochę oponował, ale P(2) stwierdził kategorycznie, że on w ogóle nie pije, raz, dwa razy do roku, a patrząc na P(3), to widzi, że trening czyni mistrza: „U ciebie to chyba jakaś ćwiarteczka na wieczór to obowiązkowo!”. P(3) zwrócił się ku mnie: „Powiedz mu, jak to jest być ojcem dwójki, pracować na dwóch etatach i jeszcze robić coś akademicko czy tam artystycznie” – Przynajmniej pół litra, rób równowartość stężenia w „letszych” produkcjach – odparłem. P(3) pokiwał oznajmiająco głową. Ale gdzie tam nam, młodym-zapracowanym do starej szkoły! Generalnie tamten „wypad” był zaplanowany już wcześniej. „Po szesnastej” – tak się umówiliśmy, ale mnie nie szedł jakoś ten dzień. Poprzedniego wieczoru… Nawet jeszcze koło południa nie miałem ochoty! Wymówię się – pomyślałem, ale jednak, już po czternastej ogłosiłem, że „pierdolę!” i poszedłem coś zjeść. Posiłek zabrał mi mniej czasu, niż planowałem. Koło piętnastej wpadły M(3) i K. na kawę, przysiadły się, pogadaliśmy, zamówiłem whisky i postanowiłem, że tego będę się trzymał już do końca (choćby nie wiem kto i nie wiem co!). Przed szesnastą pojawił się P(3), w towarzystwie L. tułającego się cały dzień po bibliotekach. Będąc przy barze P(3)  stwierdził, że „jest na niego”. Dopiero po kilku chwilach zjawiła się reszta, w tym B. na samym końcu. Jakoś tak jego obecność mi umknęła. Koleżanki się zmyły, zostaliśmy sami… B. był na tarasie, palił i gadał przez telefon, wracał trzymając go ciągle przy uchu, pokazywał barmance pustą szklankę i skinieniem głowy zachęcał do nalania następnej. W tym czasie może raz z P(3) ruszyliśmy do baru. Gdy B. wrócił, spojrzał na nasze szklanki, zobaczył, że M. sączy browar leniwie, zapytał które to i uzyskawszy odpowiedź, niczym profesor do ucznia, odparł: „No ja już czwarte kończę”. M. wychylił zawartość szklanki i podreptał po swoje drugie. D. zamówił trzecie, M. pokusił się o drugie, K. stwierdził, że powolutku – trzy wódki z colą i do domu, L. nie pił, bo wieczorem miał pisać, a J. że wpadł na jedno, bo ma jeszcze zajęcia o osiemnastej…. „A wy co tam sączycie, whisky?” – zapytał mnie i P(3), B. – „Ja jakoś nigdy nie byłem przekonany, ale też dawno nie piłem…” i B. zamówił łychę. Wychylił na trzy kroki, skrzywił się przy ostatnim i stwierdził, że to nie dla niego. K. poszedł zamówić, B. zaraz a nim. My z P(3) i J., jeszcze na peta, a potem już czwartą… B. zmienił oręż i półki był K., potowarzyszył mu w „czystej zaciemnionej”. K. zmył się szybko („po piątej” colą), D. wraz z nim, wcześniej J., faktycznie po jednym i zaraz L.. B. wrócił do piwa. Na każdą szklankę moją, czy P(3), zamawiał kolejną. M. zasnął na kanapie, a m dyskutowaliśmy. Tak już w trakcie, z nieodzownym fajka-bar-siku-bar-fajka-bar, pomyślałem, że idzie mi z P(3) całkiem nieźle („Jest taki moment, kiedy zarzuca – i właśnie o ten moment chodzi!”)! M. dalej spał. A gdy się wreszcie obudził pod sam koniec… P(3) miał problemy z obsługą terminala, limit płatności zbliżeniowych osiągnął tuż przed osiemnastą. Ja miałem jeszcze trochę gotówki, ale topniała zastraszająco, a jeszcze te cztery dychy na powrót… Pożegnaliśmy się grubo po nominalnej godzinie zamknięcia lokalu (… „lub do ostatniego klienta”). P(3) poszedł z M. na skmkę, ja zamówiłem taksówkę (z małą pomocą barmanki), a B. … poszedł przed siebie… Dorosły jest – pomyślałem. Nie było źle, a przynajmniej tak mi się wydawało. W domu wszyscy spali, „wciągnąłem” trzy kulki mocarelli, ubzdurawszy sobie, że białko i tłuszcze wchłoną, a cztery Codipary wylądują na tym wszystkim jak na miękkiej chmurce („Idź do domu, połóż się spać, jutro wstaniesz lepszy – kto w to wierzy, chyba tylko święty Jerzy!”)! Następnego dnia, cały mój optymizm jednak gdzieś wyparował. Musiałem ratować się „sauną” po przebudzeniu, Codpiarem, kawą, tłustym śniadaniem i gdy koło jedenastej opadłem ciężko na fotel przy swoim biurku i zapytałem J. czy ktoś dzwonił („Dzwoniła tylko M(2), ale koło dziesiątej uznała, że jak cię nie ma, to pewnie już cię dziś nie będzie”), wiedziałem, że to będzie dość krótki długi dzień (C.: „Dzień zaczęty na wkurwie mija na pełnej kurwie!”). Wychodząc po czternastej ujrzałem jeszcze P(3). Wlókł się w oddali, przygarbiony, jakby zmiażdżony, ciągnąc prawie po ziemi swoją teczkę. „Ale wczoraj to już była przesada” – wystękał. No nie dało się ukryć. „Ty jak dotarłeś?” – Normalnie, jak zawsze… ale taksówkarz mnie chyba przyciął. „A B.?” – o B. jakoś nie pomyślałem i gdy pożegnaliśmy się z P(3), w drodze na przystanek zadzwoniłem do niego. „No, co tam?” – usłyszałem. – Jesteś w pracy? – „Taaak. A ty?” – Już nie. – „No, wczoraj to się trochę porobiliście”. – Tak trochę… A ty jak? – „A w porządku”. – Naprawdę? Wypiłeś więcej niż my dwaj razem! – „Nieee. No, może… ale to przecież nie było aż tak dużo!”. Skutki czwartkowego wieczoru czułem jeszcze w sobotnie przedpołudnie. Gorszego kaca miałem tylko w dniu swoich trzydziestych urodzin (sic!) i wcześniej po studniówce (moje pierwsze samodzielne zero-przecinek-siedem, dwa jointy i dwie paczki papierosów). Po tym wieczorze (popołudniu do nocy!), B. trochę naśmiewa się z nas: „Jak Piotr imprezuje, to szklanki latają!” – faktycznie, stłukłem jedną na werandzie, strącając ją łokciem z barierki. B. podśmiewywał się też z P(3) i jego nieudolnych prób molestowania barmanki (nie zarejestrowałem, a P(3) nie pamięta… bądź nie przyznaje się). O trzygodzinnej drzemce M., B. wymownie milczał. A przecież był to zwyczajny wieczór, a my zachowywaliśmy się jak zawsze – nie przesadzę chyba, jeśli napiszę: GODNIE! Tylko gdzie nam tam do Profesora? Moja żona twierdzi, że w ogóle nie muszę „tego” robić: „Bo jesteś fajny facet, inteligentny, a ja zawsze muszę jeszcze zarzucać na ciebie rękę, albo siadać ci na kolanach, by inne widziały, że jesteś mój i wara im! A ty potem osiągasz swój stan i mówisz innym, że te pół litra, to jeszcze nic! I już nie jesteś ani taki fajny, ani inteligentny, a ja już nie muszę na ciebie zarzucać ręki, bo już żadna cię nie weźmie, nawet z dopłatą! I tyko psujesz zabawę innym” (skądinąd, przez większą część mojego życia uważałem, że moja „towarzyskość” i elokwencje, biorą się z procentów!). Tak, to chyba mamy problem! Ale nie tylko ja go mam, jak się okazało. P. zawołał mnie do siebie. „Co o tym myślisz” – zapytał nakreśliwszy mi CAŁĄ sytuację. – Ale o czym tu rozmawiać? – zapytałem obojętnie. „Tak, ja wiem, ja wiem, ale inni też wiedzą i niestety czują, że tak powiem, „pismo”… NOSEM!”. – Po prostu z nim pogadaj – odparłem. „Tak myślisz? A ja ty byś zaczął?”. Ja bym pewnie nie zaczynał… Ale też nie muszę! A B., faktycznie… Nasze tramwaje, choć z innych części miasta, zatrzymują się na tym samym przystanku. Nie raz widziałem B. za wiatą, albo B. lekko spłoszonego, chowającego coś pod połami płaszcza, wyrzucającego ukradkiem. Ile razy odbyliśmy te wczesno-piątkowe rozmowy? –B. potrzebuję tonera. „Noo, każdy czegoś potrzebuje!”. – Prawda, a ja właśnie potrzebuję tonera. – „Nooo…”. – Dasz mi ten toner? – „Dasz, dasz! A co to moje, żebym ci dawał?”. – B., ja naprawdę potrzebuję coś wydrukować… – „A nie możesz na innej drukarce?”. – B.! D a j mi kurwa t o n e r! – „Wiesz gdzie leżą? Masz tu klucze”. – Dobra, biorę jeden czarny. – „A bierz co tam chcesz, co to, moje?!”. A ja pewnie nie stanowię wyjątku. P(3) twierdzi: „I stworzyli alkoholikowi idealne warunki!” – ja nie jestem, aż tak radykalny w swoich osądach. Ale jednak… Szef się uparł: „Porozmawiasz z nim?”. – Ja?! – „Tak. Poradzisz sobie lepiej ode mnie!”. – Nie wiem… Naprawdę? – „No, tak”. – I co ja mam Mu powiedzieć? – „A co uważasz za słuszne?”… Tak, co ja w tej sytuacji uważam za słuszne?…

Powiedziałem B.: Nie chlej w pracy, ani przed pracą, bo potem twój nowy Szef, a mój stary Szef, każe mi przeprowadzać takie rozmowy dyscyplinujące, a ja nie lubię tego, nie lubię pouczać innych, zwłaszcza gdy ten ktoś jest w wieku mojego starego! P. kazał Ci przekazać, ze jeżeli jeszcze raz wyczuje, jeśli jeszcze raz mu ktoś o tym napomknie, to zwolni Cię, a że nie ma do tego jaj, to pewnie każe mi… i nie mrugnę nawet powieką, ale najpierw solidnie Ci wpierdolę, za stawianie mnie po raz kolejny w mało komfortowej sytuacji.

C jak C.

C. znam stosunkowo krótko – długo niby, ale nie tak intensywnie, więc krótko chyba. C., jak każdy z nas, istnieje w mojej (jak każdy z nas w czyjejś) świadomości (o swoim istnieniu) poprzez charakteryzujące z grubsza opinie innych, pospołu znajomych nam osób. A więc C.: „Beka w towarzystwie, przeprasza, potem znowu beka i się uśmiecha głupkowato, że niby „Noo sorrryyyy””, albo C.: „Robi półtoragodzinny trening w niecałą godzinę, potem mówi, że nuda i że idzie pobiegać i jeszcze robi trzydzieści minut interwałów. Cyborg!”. Lub: „C. to brudas! Nigdy kubka nie myje po sobie!” (skądinąd C.: „A po chuj mam ten kubek myć?! Przecież to jest kurwa mój kubek. Mój! Co to kogo kurwa obchodzi?! Piję z niego codziennie te same czarne kawy, dzień w dzień (kurwa!), to po chuj mam go myć?!” – akurat rozumiem C., bo ja też nie myję swojego kubka do kawy. Od lat piję jedną markę kawy, od lat tak samo czarną i od lat ta kawa zawsze smakuje tak samo – jak wszystkie kawy wypite wcześniej… z tego właśnie kubka). Jeszcze o C.: „Zawsze się spóźnia.”, albo „C. upija się trzema browarami i potem pierdoli głupoty i wszystkich wkurza! (Więc może tym razem bez C.?)”. No i wreszcie J. (d)o C.: „Weź ty z tym… working class oi!… Co to w ogóle znaczy? Przecież klasyfikując, ty nawet nie jesteś żadna klasa pracująca, tylko yuppiszon!” A C. na to: „A dostałeś kiedyś wpierdol od yuppiszona? Ale nie tak z liścia w knajpce dla pedałów (na usprawiedliwienie C. napiszę, że nic nie wie. A może wie? Po kolejnym comming out’cie J., o drugiej nad ranem, gdy senna barmanka przeklinała regułę „… lub do ostatniego klienta”, P(3) na papierosie stwierdził: „Po co on nam to powiedział? Zresztą, czy to nie oczywiste?!”). Ale tak strzała, że ci chirurg odłamki okularków z potylicy pęsetą będzie iskał?” (J. nie lubi już C. – nigdy chyba zresztą nie lubił).

C. ma zwyrodniałe poczucie humoru: „Wziąć tę rudą cipkę, przełożyć przez biurko, wydymać „na dwa”, aż jej oczy z orbit wyskoczą, a potem to już tylko w oczodoły…” – A co cię ona tak wkurwia? – zapytałem. – „Ona? Nie wiem. Niczym. Głupio się zawsze uśmiecha i to jej radosne „Cześć!” – do zajebania, po prostu!”, lub: „Wezmę tego małego chujka, posmaruję masłem klarowanym, obsypie prażoną cebulą i wepchnę kurwa do pokoju tych dwóch tłustych krów i zarygluję drzwi na cały dzień. Kosteczki nawet nie zostanie! Może i one się przy okazji udławią?”… Przebywanie z C. w towarzystwie rodzi czasem krępujący dyskomfort. Gdy P(3) stwierdził: „Ty to się tak trochę zaokrągliłeś ostatnio. Siłka?”, C. z parsknięciem: „Gruby się robi i tyle, tam siłka! Ej, jak ty przybierasz na objętości, to kutas też ci się grubszy robi? Poważnie pytam”. Do barmanki (zamawiając czwarte piwo): „Ty się tak do mnie uśmiechasz, bo liczysz na napiwek, czy chcesz się ruchać? Poważnie pytam, bo nie wiem, czy iść od bankomatu” – a C. jest „filigranową” blondynką o dziecięcej (sic!) urodzie, dużych zielonych oczach, ledwo zarysowanych piersiach, zdrowej cerze niczym przed pokwitaniem, robi certyfikat szkoleniowy Krav Magi i panicznie boi się zamkniętych przestrzeni, co ujawnia się w krępujących (dla niej) momentach, gdy w towarzystwie stajemy przed windą ! Ale to detal. Mało kto znający C. ma złudzenia, że tkwi w niej jakaś kobiecość (Z innych „wybryków” C. – teraz, kiedy element zaskoczenia, co do płci naszej bohaterki, dokonał się (bądź też nie) – rozmowa przez telefon w tramwaju. Godziny szczytu, C. w czarnej krótkiej sukience, z wielką sportową torbą, w okularach… wiadomo-jakiej marki – wyglądała jak nastolatka na gigancie: „No cześć… A idź ty, gorąco jak w chuj, cała się lepie!… Co?! Haha, tam przede wszystkim! E, czekaj, właśnie się na mnie gapi jakiś obleśny dziad. Marzy mu się chyba! Kurwa, pewnie by się spuścił, zanim bym mu zdążyła rozporek rozpiąć… Co?… Chuj z nim!… (tak, tak – byłem świadkiem. Sam bym tego nie wymyślił!). Dlatego często o C. inni mówią per „burak”. Ale C. zawsze komentuje: „Buraki to mają wąsy, i szare skarpetki pod sandałami. A ja jestem chamka. Chamka z chama w prostej linii! Byś zobaczył mojego starego! Złote opraweczki, krawacik, ą-ę, a jak tylko przekroczył próg domu to cham nad chamami i jeszcze te wiecznie „latające” łapy!”. Więc – bez zbędnych usprawiedliwień – C. jest jednak ofiarą. Ofiarą swojego środowiska, ofiarą rodzinnego domu i ofiarą samej siebie, bo pewnie tak bardzo starała się całe życie nie być taką, jak „jej stary”, aż wreszcie się nim stała – do kwadratu!).

A jednak C. wybuchła łzami i pochlipując, wydusiła z siebie, że jakiś tam Paweł – tak na imię temu nieszczęściu. Pierdolnąć go – zapytałem obejmując ją z lekka ramieniem. „Sam się kurwa pierdolnij! Albo ja cię pierdolnę” – dalej „becząc” (nie, nie był to płacz!). Bo ów Paweł jest informatykiem, ale nie jakimś tam zwykłym informatykiem (ostatnio odkrywam, że w życiu moich znajomych nie pojawiają się zwyczajni ludzie – wszyscy są jakoś N I E Z W Y K L I ! Nawet K. wzdychał do kelnerki w herbaciarni, ale nie jakiejś kelnerki, zwykłej kelnerki. Nie. Owa kelnerka była N I E Z W Y K Ł A – tak jak ona podawała tę herbatę!… I biedny K. siedział tak co popołudnie w tej herbaciarni, zamawiał te herbaty i pił, pił je, jakby jutra miało nie być!). Poznali się… w Internetach. Forum dla „body buildersów”, potem konto na Instagramie, lajkowanie swoich zdjęć pudełkowej diety, pierwsze smsy. Wspólny trening (niczym pierwsza randka), potem kolejny i kolejny, wreszcie „szamka po pompie” – prawie jak przy świecach i winem zakrapiana (choć to tylko „pudełka” na wykładzinie w siłowni)! Wreszcie dokonało się! Pierwszy wspólny weekend. Pierwszy wyjazd we dwoje i pierwsza noc razem, w perspektywie druga, a potem trzecia – na dopełnienie! C. była mocno podekscytowana i równie podenerwowana: „Dzień przed wyjazdem poszłam do galerii, do jakiegoś sklepu z damską bielizną. Szwendałam się jak głupia, oglądałam. Wszystko na wieszakach, nie wiedziałam nawet czym mam z tym iść naciągnąć na dupę, żeby przymierzyć, czy co się z tym kurwa robi?!. No ale jakoś się przemęczyłam, bo w końcu – mój jedyny stanik niesportowy, to jeszcze chyba ze studiów i wyłażą z niego druty. No i te koronkowe majtki. Kurwa, do tej pory zawsze kupowałam stringi w trzypaku. A tu majtki na wieszakach i jeszcze numeracja, zamiast standardowych S czy M!” Potem było o depilacji. Potem o „lizaniu się” przed lustrem… C. strzała Amora trafiła w samą szyszynkę pozbawiając ją naszych gadzich instynktów. Ale ów Paweł się spisał. Punktualnie, „ładnie wyglądasz”, potem długa gadka w samochodzie. W końcu domek na skraju lasu, dookoła łąki. Klucze C. miała od koleżanki rehabilitantki, której czasem jedna pacjentka użycza owe. I z początku było fajnie. Wspólny spacer na wioskę, do pobliskiego sklepu, wspólne zakupy, ustalanie menu i dobieranie produktów białkowo-tłuszczowych, potem gdy ona marynowała, kroiła, on z kilku kamieni znalezionych przy domku i jakiegoś starego kawałka blachy, wybudował grilla. Ona jeszcze trochę ogarniała obiad, gdy on usiadł przy stole i wyciągnął swojego ‘booka, i że: „Tylko wyślę jednego maila”. Z jednego zrobiły się trzy, ale gdy mięso już dochodziło, ów Paweł wyłonił się nagle z chatki. Zasiedli razem na kocu na trawniku… Trochę gadał o pracy. Ona o wspólnych znajomych. Zazwyczaj gadali o treningach, ale tym razem nie było do tego pretekstu, zresztą może on tak samo jak i C., czuł że byłoby to trochę głupie? Wreszcie po obiedzie zalegli na kocu. Niebo było błękitne i nader głębokie, nad horyzontem rozpalone słonecznym żarem, a w koło zieleń, żółć, i cisza. Jakieś cykady, czy też świerszcze, ale jednak cisza w około i ogromniejąca cisza pomiędzy nimi. „Potem były jeszcze kolejne maile. Po zachodzie słońca rozpaliłam kominek, podczas gdy on przeglądał coś w telefonie, smsował, potem znowu przy kompie. Otworzyłam butelkę czerwonego wina – tak dla nastroju, ale on kategorycznie odmówił. Wypiłam lampkę czekając na niego, potem jeszcze chyba z dwa kieliszki…”. A C. przy swojej rozmiarówce ma słabą głowę. Dwa piwa w zupełności jej starczają. Wypite trzy czwarte butelki wina szybko sprawiło, że poczuła się senna. Położyła się na chwilę na kanapie, zachęcając owego Pawła by do niej dołączył… Gdy obudziła się, był już środek nocy. „Przykrył mnie kocem i sam poszedł spać do łóżka”. Następny dzień nie wyglądał nic lepiej. Z rana krępująca cisza. Po śniadaniu spacer – ale też prawie bez słowa. Ale po obiedzie C. nie miała już złudzeń, że to wszystko na nic, że najrozsądniej będzie wracać. Przed północą wysłał jej sms’a, że za trzy tygodnie (po jakiś tam zawodach), może wyskoczą razem na weekend na kajaki? Że M O Ż E  wtedy będzie trochę luźniejszy. C. nie rozumie, że ów Paweł jest nie dla niej. Trochę się o nim nasłuchałem. W dniu swoich trzydziestych urodzin postanowił, że czas zacząć robić na siebie („A ja w swoją trzydziestkę do północy cisnęła martwy ciąg, i pot i łzy mi zalewały oczy bo nikt cały dzień nie zadzwonił, nikt nie pamiętał!”). Rzucił dobrą posadę założył własny start up, teraz to już firm, a on jest jej prezesem… A jej kobiecość zarysowuje się nieśmiało, gdzieś tam pod bluzką, a delikatność pod „grubą skórą”. C. nie ma jakiś przesadnych ambicji, czy zawodowych aspiracji. „To tylko praca (kurwa!)” – często powtarza i trudno nie przyznać jej w tym racji. Ale cały jej mały świat, to atlasy, cross fit i hantle.

C. po tym wszystkim popadła w lekką depresję. A potem to już złapała kompletnego doła. Jak to często bywało, służyłem jej nieodzowną radą, opieką i pomocą… tyle, że przedwcześnie musiałem wyjechać z miasta. Niby kilka dni, a zrobiło się tego zgoła kilkanaście. Żona przeszczęśliwa (!), sama w domu z dwójką od tygodnia, toż to sama radość (!), istne wakacje (!!!), H&M’s gapią się w okienko Skypa i pytają mamy “Co to za pan?”, miasto piękne, duże, ale co z tego gdy nie znałem nikogo, a tubylcy przestali czuć się w obowiązku niańczenia mnie i zabawiania wieczorami już po tygodniu, ceny w knajpach z pogranicza tych “o ja jebie!” i “już wolę kurwa trzeźwy chodzić!” (już teraz wiem, czemu skandynawscy turyści chodzą po gdańskiej starówce tacy uśmiechnięci – byli w knajpach, widzieli ceny, przeliczyli walutę, ot i cała tajemnica!) Tak, miałem trochę swoich problemów i raz, jeden jedyny (no, może lekko przesadzam), postanowiłem być pełnokrwistym egoistą. A C.? C. pogłębiała swojego doła. Nie, nie doszło do próby samobójczej, chociaż to może i byłoby wyjście? Jedni mają samobójcze myśli, inni z rozpaczy robią głupoty. C. wybrała opcję numer dwa. Było to już po moim powrocie, kiedy żona zamknęła mnie w domu z H&M’sami i pochowała wszystkie klucze do drzwi. Tamta integracja, ze mną czy beze mnie, odbyła się i tak. P(3) utyskiwał: “Dzieci kiedyś dorosną, żona ci zbrzydnie, ale koledzy – koledzy będą z tobą na zawsze, bez względu na to czy stawiasz, czy tobie trzeba postawić!”… Swoją drogą: Patrząc na te nasze wybłyszczone buty, białe koszule, ciemne garnitury, kto by pomyślał, że jesteśmy o krok od przedostatniego kroku dzielącego nas od krawędzi? A może już tylko o jeden krok? Cóż, jak to ujął skądinąd (i zupełnie w innym kontekście) Kurt Vonnegut (chyba w “Sinobrodym”): wszystko zależy od opanowania sztuki maskowania [się]! Integracja odbyła się niemniej. frekwencja dopisała, na dobrą sprawę ze “stałej ekipy” brakowało tylko mnie (L. puścił plotkę, że to wszystko przez to, że zapisałem się do Jehowych). C. bawiła się jednak słabo. Wiem to od J., który również bawił się słabo (bo mnie tam nie było) i spozierał raz po raz na C., w trakcie rozmów z M. , która również nie bawiła się najlepiej (“bo cię tam nie było”). C. cała przyobleczona jawną i nieskrywaną depresją, topiła swe smutki, a T., który nigdy się nie bawi i zmywa po dwóch piwach jeszcze bardziej markotny, nagle zainteresował się nią… W końcu, wreszcie i rychło w czas, zwrócił się do trzech mędrców przy barze: P(2) nie by pewien, K. miał to w głębokiej pogardzie, a P(3) wyraził nawet żal z powodu m o j e j nieobecności, bo “Wujo [dobra rada], by ci doradził!”. Ale mnie nie było. A że mnie nie było, to po pierwsze: nie mogłem doradzić. Po drugie: nie było nikogo, kto mógłby powstrzymać ich przed podpuszczeniem T. … Tak, T. zdobył się za ich “namową” na odwagę. Zagadał i to jak zagadał! C. zawsze miała go w poważaniu. T. – wątły, przedwcześnie wyłysiały, wsobny informatyk, który mało mówi, a gdy się odezwie, to i tak nic interesującego nie ma do powiedzenia – stał się nagle jej kompanem. Nie wiem, nie było mnie tam, ale J., M. i P(2) zaświadczyli, że wszystko układało się jak najlepiej. C. śmiała się, T. podsycał rozmowę, szklanki zmieniały się, raz pełne, raz puste i na powrót pełne. Przed północą oboje zniknęli gdzieś na chwilę. C. pojawiła się później na krótko, pożegnała się chwyciła torbę, a T. – rozmowny jak nigdy – zagajał i co raz puszczał do wszystkich i każdego oczko, uradowany. I to by było na tyle, ale… Epilogi są zazwyczaj najciekawsze! C. po tym jednym wieczorze wydobrzała. T. zmarkotniał. C. wróciła do swojego starego życia: sika – praca – siłka – dieta – spać. T. nie mógł sobie znaleźć miejsca. Trwało to – ile? Nie wiem, zresztą co za różnica?! Któregoś razu, gdy wpadłem do P(2) i T., ten drugi nagle wyjawił nam całą, żałosną prawdę: Zakochał się. P(2)zrobił jakąś nieokreśloną minę, ja pomyślałem o tym, że każdy ma prawo do miłości, że każdy na nią zasługuje, a ten biedny głupek gorzej nie mógł trafić… Wszedł K., mój telefon zadzwonił… Co uradzili – nie trudno się domyślać. Zapytałem C. o T. – zmieszała się trochę, a potem powiedziała mi, jak to było: krótko… i bez orgazmu. Miałem wtedy trochę na głowie – postanowiłem odejść z firmy. Plotki, ploteczki, knowania i intrygi mało mnie w tym czasie obchodziły. Najważniejsze dla mnie było: by mnie puścili i to zaraz, a reszta? Reszta… a resztę sobie zatrzymajcie i upijcie się nią za mnie! T. jednak wyjawił koniec końców swoją prawdę C.. C. go wyśmiała. T. poszedł na L4, a C., pewnego wieczoru, zadzwoniła do mnie spłakana, że jest w ciąży… “Głupie dzieciaki” – skomentowała moja małżonka. C. zobowiązała mnie do milczenia, a ja jej przyrzekłem. Trochę głupio mi teraz przed T. – C. mu nie powiedziała, więc nic nie wie. Czy ma prawo wiedzieć? Naprawdę nie wiem – słabo znam się na tych moralnych dylematach. A C. zawzięła się. Pracuje teraz po 14 godzin na dobę, dorabiając jako osobista trenerka. Mówi, ze to tylko tak, na dwa miesiące, że potrzebuje teraz kasy, ale chyba wymyśliła sobie, ze po takich dwóch intensywnych miesiącach, kasy tej potrzebować już nie będzie. I koniec końców, C. charakteryzuje jedno zdanie, rzucone mimochodem pewnego wieczoru przez P(3), że C “to jest jednak harda suka”.

[Tekst napisany pewnego letniego wieczoru, w trakcie jednej butelki whisky na tarasie mojego domu. Pomyślany jako ćwiczenie stylistyczne, ale w gruncie rzeczy chodziło o to, by przyzwyczaić się do nowej klawiatury. Odnaleziony i odczytany dziś, opublikowany bez jakiejkolwiek redakcji, z drobną korektą, bo jak to napisał mi kiedyś jakiś redaktorzyna (polsko-niemiecki, niemniej!), przesyłając czterdzieści stron swojej notki biograficznej, bez składu i ładu, w której przeszłość mieszała się z teraźniejszością, a wszystko było i tak jedynie wielką konfabulacją, blagą i zwyczajnym kłamstwem podszytym bzdurą: “Już jest noc, ja trochę wypiłem, chce mi się spać, pan to jakoś scali i wygładzi w swoim komputerze, ja już tego nie dotykam, bo boję się, że tekst mi “spadnie””.]

No właśnie…

Odkąd nowa książka Houellebecq’a ukazała się w przedsprzedaży, a ja – trochę szczęśliwym splotem różnych  zbiegów okoliczności – dostałem ją, nim empik zaczął jej wczesną dystrybucję, wyrażałem pełne przekonanie, iż jest do dobra książka, triumfalny powrót po kilku latach, na pewno bardziej spektakularny niż “Mapa i terytorium”, choć  jest to o wiele mniej wartościowa pozycja, niż “Poszerzenie…”, czy “Cząstki…”. I dopiero dziś, w pełni zasłużonym, okraszonym błogosławioną ciszą i świętym brakiem innych przymusów przedpołudniem… przeczytałem pierwsze sto osiemdziesiąt stron “Uległości”. Tak, po tym blisko dwóch-trzecich książki, mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, iż jest to triumfalny powrót po kilku latach!, na pewno bardziej spektakularny niż “Mapa i terytorium”!, choć  jest to o wiele mniej wartościowa pozycja, niż “Poszerzenie…”, czy “Cząstki…”.  W związku z czym, zaczynam naprawdę głęboko zastanawiać się, czy moje poprzednie, niczym nieuzasadnione (choć dziś potwierdzone) opinie na temat nowej książki Houellebecq’a, są kłamstwem, czy – z perspektywy diachronii zdarzeń – presupozycją, która znalazła swoje potwierdzenie w…???

K. nie wyobraża sobie innego życia, niż to które obecnie prowadzić, choć powoli i nieuchronnie dobiega ono końca w tym wymiarze, pomimo tego, iż on nie zdaje sobie z tego zupełnie sprawy. Lacanowskie “nie wiedzą tego/o tym, choć to czynią”, sprawdza się w jego wypadku z pełną konsekwencją tych słów, a on sam jest modelowym obrazem tej tezy prezentowanej “z ukosa”.  Sam zresztą zasadziłem ten trzpień w jego statecznej egzystencji, sprawdzającej się do minimalistycznych wymagań ciepłych parówek i ciepłego piwa w puszce oraz gier RPG, w odpowiedzi na jego – najprawdopodobniej spowodowane niskim ciśnieniem atmosferycznym i ogólną mizerotą jesienno-zimowej aury –  narzekanie na ogólną beznadzieje życia, około dwóch lata temu. I tak niepostrzeżenie, mimowolnie, a na pewno bez jakichkolwiek intencji w tym kierunku, stałem się jego życiowym mentorem! Tych kilku rad i życiowych mądrości nie powstydziłby się sam mój ojciec! Znajdź sobie dziewczynę, lub – jeśli jest taka – nawiąż relację z tą, która ci się podoba (i którą znasz przynajmniej z widzenia!). Albo: ogranicz węglowodany do porannego spożycia, a potem już tylko białko i zdrowe tłuszcze, a co drugi wieczór – wiadomo! Zamiast zabierać ją na piwo, idźcie do herbaciarni (taki typ – wywnioskowałem z ogólnego, mglisto-idealistycznego opisu). Spacer wiosennym wieczorem w deszczu (banał – wiem, i niestosowalny przy ogólnych tendencjach do przeziębień!), letni wschód słońca lub jesienne popołudnie… Interesuj się jej lekturami, oglądajcie filmy (choćby nie wiem jak chujowe!), które ona wybierze, jak na kolacje zjesz sałatkę, a nie parówki, to raczej anemii nie odstaniesz! Kina, teatry, restauracje, a w letnie weekendy siódme poty rowerem pod górkę – ale ważne, że razem z nią. Ubieranie się w sieciówkach, to niestety konieczność klasy średnio-średniej, ale nie staraj się wyglądać jak manekiny na wystawie, lub: Nie wyhodujesz zarostu goląc się co drugi dzień, tylko goląc się codziennie maszynką do strzyżenia (niestety nie znalazłem panaceum na jego przedwczesne łysienie, poza pogodzeniem się z faktem i regularnym goleniem na zero).  I tak z dnia na dzień, tygodnia na tydzień, poprzez kolejne miesiące i pory roku, pytany – odpowiadałem.
Byłem na bieżąco jeszcze na etapie planów zakupów trzypokojowego mieszkania (zwyczajne salon, sypialnia , “a ten jeden pokój, to będzie komputerowy”), a potem K. zmienił pracę (a raczej praca jego), przy sporadycznych spotkaniach nadal nie skąpił informacji, ale bardziej chętny był do zadawania pytań, niż snucia narracji. Aż tu nagle, w zeszłą środę, przy przypadkowym spotkaniu: wózek, łóżeczko, przewijak, jaką farbą pomalować pokój dziecka? (ta, jakby którekolwiek spało w swoim pokoju do ukończenia roku! – nie znam kobiet, które na to przystają, choć dziecku do jest nadwyraz obojętne), czyli już po “pokoju komputerowym”. Ale K. nadal zbiera figurki, które ręcznie maluje (a mnie szkoda weekendowego popołudnia, by pomalować kaloryfer na czerwono w salonie i żółto u Hanki w pokoju!), kolekcjonuje komiksy (pamiętam: “Ok, rozumiem, ale zakup trzech nowych wydawnictw [z Cyclic Law / Malignant Records] to koszt dwóch paczek pieluch, poza tym kupiłeś już w tym miesiącu trzy książki, nie wspominając zakupów na Zalando!” – nie, że sobie cokolwiek wypominamy!, a potem: “W sumie to tylko cztery stówki… Kurwa, jeszcze rachunki za telefony i kablówkę w tym miesiącu, a zaraz będzie trzeba zapłacić za młodej zajęcia z integracji sensorycznej!), no i przede wszystkim jeszcze ma czas, by poświęcić czas (sic!) sobie i swoim pasjom… Jeszcze ma czas. Nie wiem, czy jest szczęśliwy. Z tą “bródką” o gęstości zapałek powtykanych w psie gówno, niezdrową bladością, widocznych pod oczami nieprzespanych nocach i lekkiej opuchliźnie twarzy, którą powoduje regularne picie wysoko stężonego alkoholu kiepskiej jakości, nie przedstawia sobą ucieleśnienia szczęścia. W sumie, gdybym machnął na niego ręką dwa lata temu, lub przynajmniej nie otworzył gęby, nadal chodziłby we flanelowych koszulach do za szerokich dżinsów i opowiadał o tym, jak to jakiś “gostek” na komunikatorze jakiejś gry opowiadał śmieszną anegdotę… A może i nie? Ale i tak czuję się trochę winny tego nagłego wydoroślenia, które czeka go na sterylnym korytarzu porodówki… z krzykiem nowonarodzonego w tle. W obliczu traumy wszystko ulega zawieszeniu.

Ten mój kabotynizm, kiedyś (być może w niezbyt odległej perspektywie) zgubi mnie. I to ostatecznie. A przy okazji kilka innych osób.

Retorycznie

Prawda o nas w tych dniach jest tak, że albo jesteśmy bezrefleksyjnie tolerancyjni: Jasne, dlaczego by nie? Ile? Najlepiej wszyscy! I weźcie jeszcze sąsiadów!

Albo jesteśmy umiarkowanie sceptyczni: Oddam im swoją ostatnią koszulę, ugotuję obiad i wyślę… byle daleko!

Albo milczymy… z oczywistych powodów.

Albo zadajemy nader trafne pytania: Jak mają się czuć miliony Greków, obywateli Europy, którzy współtworzyli tę wspólnotę od kilku dekad, gdy Europa odmówiła im umorzenia niezawinionych przez obywateli długów, a teraz funduje wygodne życie milionom emigrantów, którzy europejczykami nawet nie są jeden dzień? 

Pesto a’la Tesco

Więc zdeklarowałem się, że ja zrobię obiad: Makaron z pesto i boczkiem. To było wieczorem, a potem rano czas rozmienił się na drobne czynności, naraz i jednocześnie, po kolei, czasem bez składu i ładu, bez związku ze sobą samymi. No bo i kaszka na śniadanie i pranie z pralki na suszarkę i jakieś faktury, telefon, potem znowu, korekta po prośbie i redakcja po znajomości – tak jednym rzutem oka, bo bajka się kończy, a jeszcze mail i drugie pranie, a zaraz trzeba by wyjść. Ale w końcu szybko, szybko, wszystko na raz i nic porządnie. Świeża pielucha, krem z filtrem 50, czapka, kubek z wodą, telefon, okulary słoneczne, portfel… zapalniczka, a gdzie fajki? Chuj-z-fajkami, buty i klucze. A mój sąsiad na dole – już czeka. Stateczny, elegancki starszy pan a starczo-upierdliwo-zramolały! Nie chodzi mi nawet o ten small talk, nader oczywiste oczywistości, te wszystkie: Zostawił pan wczoraj wózek przed domem, oj chyba macie państwo za dużo pieniążków, co? albo: No, ale ten alarm to u was całe przedpołudnie wył [przepięcie ], że oszaleć można było (ale chuj na ochronę ani policję nie zadzwonił!). Chodzi mi o tę jego rozlazłość – i to w najgorszym wydaniu, bo naumyślną! Na przykład: Prawie przed każdym wyjazdem wyprowadza auto na podjazd, obraca samochód o 180 stopni płynnym manewrem, wysiada, idzie do garażu, wraca z jakąś butelką, uzupełnia płyny pod maską, zamyka ją, odnosi butelkę, wraca, wycofuje samochód, chwilę w nim siedzi przy włączonym silniku. Wysiada w końcu i idzie zamknąć garaż, a potem wraca-wsiad-rusza… powoli. Totalne marnotrawstwo czasu! Skrajne przeciąganie każdej czynności, wydłużanie jej w jakiś skomplikowany proces pełen detali i zależnych od siebie sekwencji następujących jedna po drugiej z jakiejś nieopisanej konieczności. A ja nie mam czasu by poszukać fajek, bo mogą być gdzieś, aczkolwiek stosunkowo niezbyt daleko / głęboko! Uznaje to za kolejną, kurewską niesprawiedliwość losu.
… A z tym pesto to w końcu było tak, że wyszliśmy z domu około południa. Przeszliśmy przez bramę wjazdową – otwartą, bo ekipa pielęgnująca zieleń postawiła samochód na wjeździe, blokując fotokomórkę (jakby się nagle mieli ewakuować do pilnego wezwania ws. przycięcia krzewu/trawnika! – ale nie chciałem ich opierdalać, bo w sumie było mi to na rękę). Przeszliśmy w poprzek ulicy i chodnika, schodami w dół nad jezioro i kamienną ścieżką obeszliśmy je na drugą stronę. Wspięliśmy się po nowo wyasfaltowanej uliczce koło naszego pediatry i między domkami wyszliśmy na wysokości granicy administracyjnej miasta. Prosto, wzdłuż głównej ulicy, fantastycznie szerokim chodnikiem z jeszcze obszerniejszą ścieżką rowerową, na drugą stronę dwuetapowym przejściem przed którym każdy kierowca się ZAWSZE zatrzymuje, doszliśmy do centrum handlowego, potem głównym wejściem przed siebie prosto… ale mała rączka wykrzywiła się ponad głową, wskazujący palec pokazał na lewo i tata, tata…tata-tata…tatatata! – “zdyszanym” szeptem, na sklep z zabawkami. W środku Mała Rączka wybrała największy, niebiesko-limonkowo-żółty wiatrak na patyku (oczywiście z brokatowego papieru!), a ja drugi drugi: czerwono-pomarańczowy – by uniknąć popołudniowych sporów. I dwie paczki grubych kredek świecowych z kosza na promocji. I grube, trójkątne mazaki – bez zbędnego brązu i fioleto-różu, za to z trzema odcieniami zieleni i błękitu. I cztery kolorowanki – dwie “dla chłopca”, dwie “dla dziewczynki”, bo nigdy nie wiadomo, kiedy mali przyjaciele Han nagle objawią nam się z urodzinowym tortem. Cztery opakowania baniek mydlanych – już przy kasie i jeszcze powrót na sklep, by wybrać dwie koszulki rozmiar 128 – najmniej infantylne, choć to trudne, bo to typowy rozmiar siedmio-ośmiolatek… choć kupiony dla niespełna 5-latki. Ze sklepu z zabawkami do kiosku po fajki i butelkę wody (kurwa, a gdzie mam kartę?!). A potem do Tesco i wzdłuż alejek z sosami i pesto, prosto po śmietanę 30%, mrożony groszek i na garmaż po kawałek wędzonego sera (zapamiętaj: karta w lewej przedniej kieszeni, z telefonem!)do sosu z boczkiem, bo makaron z boczkiem i pesto to takie się niestaranie, co rodzi niezbyt głęboko ukryte urazy. A sos serowo-śmietanowy z boczkiem i mrożonym groszkiem, z odrobiną świeżego tymianku do makaronu to tylko znośne marudzenie, że trzydzieści minut dłużej biegania wieczorem, że znów za długo na siłowni… Jak mawia mój kolega o tych sytuacjach: takie tam, pierdolenie! A potem do domu, tą samą drogą (gdzie ja wsadziłem kartę?), w górę i w dół i znów w górę. Na huśtawkę (obowiązkowo!), na własnych nogach pięć metrów przed wózkiem tup-tup-tup, trochę z moim przestępowaniem z nogi na nogę, bo już czternasta się zbliża, zaraz pielucha, drzemka, makaron, sos (to akurat szybko!), a jeszcze pranie! A tymczasem sąsiad z zakupami z bagażnika, jedna siatka, druga, trzecia, czwarta – na chodnik, klapa od bagażnika, jedna siatka, druga, trzecia… do domu – nie! na schody, do samochodu, drzwi, odpala, podjeżdża, wysiada, otwiera, wjeżdża, wysiada, zamyka, zamyka, sprawdza, znowu – dla podwójnej pewności, staje, chowa klucze do kieszeni, wyciąga z drugiej klucze do domu, na schody, jedna siatka, druga… klucz w zamek…

Powracająca fala

… a potem postanowiłem wrócić do pisania. Nie, właściwie to postanowiłem coś napisać. Więc usiadłem i zacząłem. Pisałem, pisałem i pisałem. Skończyłem po jakiś pięciu godzinach. Wyszło przeszło piętnaście stron. Przeczytałem całość i dopiero wtedy postanowiłem wrócić do pisania. Dałem tekst opowiadania – bo wszystko wskazywało na to, że jest to opowiadanie – paru osobom do przeczytania. Nikomu szczególnemu, bez zastanowienia, na chybił-trafił, kto się napatoczył, chociaż może nie że od razu każdemu. Więc pierwszy dostał J. bo był najbliżej – biurko w biurko. Z tą swoja pedalsko-ewangeliczną kulturą pracy, tekst przeczytał dopiero w domu, wieczorem. Druga była M.. Z M. jest ten problem, że ma do mnie taki dystans jak ja do niej – czyli żaden. Oczywiście upijamy się regularnie-sporadycznie i od czasu do czasu, potem ona uwieszona na moim ramieniu i do taksówki, a następnego dnia ma zazwyczaj problem z przypomnieniem sobie kto płacił. Mamy swoje krępujące chwile milczenia w tramwaju (krępujące dla osób trzecich, wspólnych znajomych, którzy z nami jadą), potem nie mozemy się nagadać przez sześć przystanków, ale jesteśmy tylko kolegami, bo jej chłopakowi byłoby przykro, moja żona by się wkurwiła… być może nawet i na odwrót! Dałem jej ten tekst, tak jak zazwyczaj daje jej papierosa, a ona stawia mi shota, a potem kolejne… Potem był D.. Potem była P., która skończyła swój feedback słowami: “A wiesz, że od października znowu prowadzę kurs creative writing? Możesz wpadać jako wolny słuchacz”. A potem był L.: “Ej, zajebiście. A jak twoja książka?… To kiedy będziesz ją rozsyłał do wydawców? Wiesz, znam ludzi w Czarnym? Jak coś, daj znać”. L. jest autorem czterech książek z zakresu historii (dlatego nie rozumie!), pracuje właśnie nad piąta i już zaczyna pisać szóstą. L. jest też autorem jednej dwudziestej piątej doktoratu z historii. Mógłby pisać ze swoim warsztatem beletrystykę, ale jest faktografem i już trudno!
Wszystkim się strasznie podobało i wszyscy mówili, że więcej, więcej!
Włożyłem tekst do szuflady na dwa tygodnie. Pewnego wieczoru Keep przypomniał mi o jego istnieniu. Wyciągnąłem wydruk z szuflady – bez specjalnego namaszczenia i/bo bez przesady. Przeczytałem. Następnego wieczoru znów, a po lekturze upchałem go z powrotem między papiery. Ee, a taki chuj!